wtorek, 25 sierpnia 2015

1. "Od początku."

Część 2
 Trzeci raz w tym tygodniu, w tym samym pomieszczeniu, w tym samym towarzystwie, w tej samej atmosferze.
 Mam dość.
 Zostaje ze mnie sam wrak. To, od czego chciałam się uwolnić, teraz mną zawładnęło.
 Chcę stąd wyjść.
 Każą mi się położyć. Wiem do czego to prowadzi. Po raz kolejny będą badać mój mózg, symulować moment rozbicia samolotu, sprawdzać moją reakcję.
 Nie chcę. 
 Ale kładę się. Posłusznie wykonuję każde ich polecenie, niestety tylko dlatego, że nie mam siły się opierać. Chcę zasnąć i nigdy więcej się nie obudzić. Niech echo w mojej głowie zniknie, niech nigdy więcej go nie słyszę. 
 Zabierzcie mnie stąd.

Tydzień później

 Spałam tylko kilka godzin. Powieki mi się kleją. Nie wiem, która godzina, czy jest dzień czy noc. To miejsce nie ma okien.
 Znowu leżę, nadal nie wiem gdzie i od kiedy. Parę godzin? Może kilka minut. 

 -Mamy już wszystko, nie będzie nam na razie potrzebna. Wyślij ludzi po transport, a cała reszta - róbcie swoje.
 To ta kobieta, która mnie badała. Okropna. 

 Wywożą mnie? Może najpierw mnie zabiją, to byłoby o stokroć lepsze niż jakakolwiek podróż. Jestem ledwo żywa. Kiedy ostatni raz coś jadłam?
 Pięciu ludzi pochyla się nagle nade mną, odcinając tym samym cały dopływ światła niewielkiej jarzeniówki.
 Widzę współczucie malujące się na jednej z twarzy, tylko dlaczego? Inni nawet na mnie nie patrzą, choć też nie wydają się najszczęśliwsi. Jakaś kobieta chwyta mnie za włosy i przykłada nasączony materiał do nosa.
 Odrzucam głowę na bok, ale ona skutecznie mnie powstrzymuje. Boże, jak to śmierdzi!
 Nie mam siły kaszlnąć, nie mam siły na nic. Czuje jak ulatuje ze mnie całe powietrze, odpływam. Znowu. Czuję jak się unoszę, a potem zalewa mnie woda. Woda.

*
4 miesiące później.
 -Russell -dyrektor zaszczycił nas znudzonym spojrzeniem. -Chcemy przenieść się do filii w Nowym Jorku. Jak najszybciej. Prosimy cię o pomoc tylko dlatego, że n a d a l jesteś nam coś winien.
 Zsunął okrągłe okulary z nosa i otarł czoło rękawem.
 -Przeszliśmy wszystkie testy w Londynie. Teraz chcemy nauczyć się...
 -Przecież wiem, że chcecie tam lecieć tylko ze względu na tę dziewczynę -westchnął ciężko. Wyglądał gorzej, niż kiedy ostatni raz go widziałem. -Nie puszczę was -oznajmia w końcu.

Dlaczego?
 Rush stanął z założonymi rękami i wbił twarde spojrzenie w Russella. Z odwzajemnieniem.
 -Nie mamy z nią żadnego kontaktu.
 -Stardway, daj sobie spokój...
 -Coś się stało, prawda?
 Dyrektor zamilknął.
 -Dowiemy się o tym prędzej czy później. Tylko, że później może być już o wiele za późno. 
 Russell przygarbił się jeszcze bardziej, westchnął cicho i wypowiedział magiczne słowa:
 -Samolot, którym leciała nie wylądował w Nowym Jorku. Rozbił się kilkadziesiąt mil od lotniska. Nie macie po co tam lecieć.

*
 Delikatnie zapukałam w ciemne, drewniane i kosztujące pewnie fortunę -jak wszystko w tym domu- drzwi. Po kilku sekundach pojawiła się w nich drobna brunetka o śniadej cerze i wielkich brązowych oczach.
 -Meg -przywitałam ją półuśmiechem. -Chcę wyjść na chwilę. Muszę wpaść do biblioteki poszukać materiałów na ...ee, zajęcia.
  Jej twarz rozjaśnił uśmiech, a w oczach pojawiła się troska.
 -No pewnie, idź, słońce. Wróć tylko na kolację -mrugnęła do mnie porozumiewawczo i znów rozdzieliły nas drzwi.
 Zarzuciłam na plecy ciemną bluzę z kapturem i wyszłam w deszcz.
 Deszcz od niedawna stał się dla mnie ważnym elementem tego dziwnego skrawka życia. Otrzeźwia i rozjaśnia umysł, co na tym etapie mojego rozwoju, naprawdę się przydaje. Poza tym ostatnio codziennie pada, więc chcąc nie chcąc muszę się z nim zmagać.
 Skręciłam w kolejną ulicę, zostawiając za sobą tym samym kosztowne przecznice Brooklynu.
 Idąc, zaczęłam się poważnie zastanawiać nad moimi stosunkami z Meg. Całkiem nieźle sprawuje się jako mój opiekun, wydaje się, że nawet mi ufa. Szkoda tylko, że nie jest odwrotnie. Właściwie to prawie jej nie okłamałam, bo miejsce, do którego zmierzam, jest całkiem blisko biblioteki, a później i tak miałam zamiar tam zajrzeć. Na razie jednak postawiłam przed sobą wyzwanie i modlę się w duchu, żeby Meg nie wywaliła mnie z jej domu na zbity pysk. Chwilowo nie mam gdzie się podziać.
 Po kilku dłuższych minutach spaceru dotarłam w końcu na miejsce. Otulił mnie zapach mięty i cytryny -tak właśnie wyobrażałam sobie te miejsce. Pachniało dokładnie jak on. Krótki korytarz doprowadził mnie w końcu do centrum tego salonu.
 Pochylał się nad ladą i zapisywał coś pospiesznie, a na jego czoło wstąpiła maleńka bruzda. Taka urocza.
 Odchrząknęłam cicho.
 Wzrok Dylana w końcu padł na mnie, a bruzdę na czole zastąpiło uniesienie w kąciku jego ust.
 -Gio?
 Dlaczego zawsze dziwi go mój widok?
 -Gio, co ty tu robisz?
 Spojrzałam na rozdwojone końcówki moich włosów, które swoją drogą sięgały już połowy pleców.
 -Mógłbyś coś zrobić z tymi włosami?
 Uśmiechnął się.

*
  -Otwórz oczy -poczułam oddech Dylana gdzieś koło ucha. Ciarki przeszły mi po plecach.
 Powoli uchyliłam powieki napawając się jego bliskością i ciepłem bijącym od jego ciała. To takie przyjemne...
 -Niebieski? -skrzywiłam się, udając niezadowoloną.
 -Nie -odparł. -To ciemny błękit, przechodzący w lekki turkus i kończący się na szmaragdzie. Wykazujesz się taką niewiedzą, Gio!
 Nasze spojrzenia skrzyżowały się i wybuchnęłam śmiechem. Uwielbiałam go. Przez całe dwa tygodnie mojego kolejnego -jak zwykłam go nazywać- życia, okazał się być moim najlepszym przyjacielem. No i jedynym.
 -O której stąd wychodzisz? -spytałam. Uśmiech spełzł z twarzy Dylana natychmiastowo. Wyprostował się i podszedł do lady, co odebrałam z lekkim rozczarowaniem.
 -Mam jeszcze dwóch klientów na farbowanie i podcinanie, plus miał do mnie wpaść dzisiaj znajomy na przekłucie brwi i niewielki tatuaż. To tylko dwie i pół godziny -skrzywił się.
 Wstałam i przeczesałam palcami swoje włosy. Mięciutkie w dotyku, mm.
 -Spotkamy się jutro?
 Podeszłam do niego, zapewne policzki płonęły mi czerwienią, ale cóż..
 -Możeeemyy -szepnął mi do ucha. Miałam właśnie zamiar zafundować mu kuksańca, kiedy cofnął się lekko i pocałował mnie w policzek. To był znak, że powinnam iść, żeby nie spłonąć tam żywcem.

 Jesień coraz bardziej dawała się we znaki nowojorczykom. Chłodny wiatr codziennie chłostał nagie policzki, a zimny deszcz sprawiał, że każda nowojorska dziewczyna nieobdarzona parasolką, zawsze wyglądała jak przemoknięty szczur. Dlatego kiedy wróciłam do "domu" z moich włosów po prostu się lało. Nawet mimo mojego kaptura. W końcu deszcz dał mi powód do nienawidzenia go.
 Zrzuciłam przemoknięte buty w kąt i najciszej jak się dało przebiegłam koło gabinetu Meg. Chyba niczego nie zauważyła, bo po kilku minutach od zamknięcia drzwi mojego pokoju, nie było słychać jej kroków na schodach. Wszystkie mokre ubrania wylądowały na podłodze i stanęłam na środku pokoju w samej bieliźnie, ciągle się trzęsąc. 
 Gorący prysznic.
 Tak, to idealny pomysł.
 Wróciłam owinięta w szlafrok i, po upewnieniu się, że drzwi pokoju są zamknięte, uklękłam i wysunęłam spod łóżka białe pudło. Głównie zeszyty i kilka książek. Oraz mój dziennik. Chwyciłam go i usiadłam na łóżku. 
 Ten dziennik był moim małym terapeutą. Dodatkowo zapamięta za mnie każdą poznaną osobę i w razie czego, na przykład kolejnej katastrofy lotniczej, przypomni mi kim jestem.

*----------------------------------------------------------------*
Sprawa numer:
  1. Dziennik Gioovanny będzie dostępny w kolejnej zakładce pod koniec tygodnia, żeby tu nie mieszać jeszcze bardziej. Wszystkiego się z niego dowiecie ☺
  2. Rzeczy, które nie zostaną wyjaśnione w dzienniku, sprostuję w następnych rozdziałach.
  3. Biorę się za poprawki wcześniejszych rozdziałów, więc niektóre SZCZEGÓŁY mogą ulec zmianie, ale to naprawdę malutkie poprawki c;
  4. Będzie się dużo działo, ale dlatego, że chcę dopracowywać rozdziały o wiele lepiej niż wcześniej, będą się one pojawiały w większych odstępach.
  5. Opowiadanie powoli nabiera sensu, więc jeśli podoba wam się, możecie komuś polecić, kopiując link :) 

    DO ZOBACZENIA ;3


niedziela, 16 sierpnia 2015

Ostatki z życia Faith - Koniec części pierwszej

 Podróż samolotem sama w sobie nie wydawała się najgorsza. Turbulencje przy starcie tez jakoś przeżyli. Tradycyjnie koleś 2 rzędy za Allie nie dał zapomnieć o sobie i o swojej śmierdzącej kanapce, a dzieciak siedzący tuż obok rzucał i kopał we wszystko w pobliżu, kiedy nie przeszedł kolejnego poziomu na swoim nintendo. Z tego, co udało się Allie ustalić wynikało, że samolot przewoził tylko uczniów, personel londyńskiej Akademii i, jak dowiedziała się od denerwującego dzieciaka, ewentualnie osoby w jakiś sposób powiązane z instytutem.
 Dwie godziny po starcie przypałętała się do niej dziewczyna mniej więcej w jej wieku i z listą i długopisem w ręku, zapytała o nazwisko.
 -Collins -Allie patrzyła jak dziewczyna przejeżdża spojrzeniem po gładkiej powierzchni kartki. Zatrzymała się na samym jej końcu i rzuciła Allie taksujące spojrzenie.
 -Nie ma cię na liście -oznajmiła w końcu.
 -Mhm, tak to możliwe... -w sumie to co miała do stracenia? Chyba nie zawrócą dla niej samolotu przez zaniedbanie Russella. Ale mogą ją odesłać przecież z powrotem. Jednak... może nic się nie stanie, jeśli trochę podkoloryzuje... -Dyrektor Russell ostrzegał mnie, że tak może być. Powiedział też, że przekaże odpowiedzialnym za to osobom, że Faith Allison Caroline Collins ma zostać przeniesiona do filii w Nowym Jorku.
 -Faith Collins?
-We własnej osobie.
-Ee... w takim razie... -dziewczyna nabazgrała coś na samym dole listy-... w takim razie nie ma problemu. Już jesteś - wstała i szybkim krokiem przemaszerowała do kokpitu.
Allie nadal nie rozumiała, dlaczego każdy reagował tak na jej nazwisko. Takie jak każde inne. ZWYCZAJNE.
 Przywarła czołem do szyby i zasnęła.
*
Złapała gwałtownie powietrze,  otrząsając się z szoku. Woń spalenizny i krzyki ciągle pobrzmiewające w jej głowie, przysłaniały jej jasność myślenia. Czy już umarła?
W jej mózgu nastąpiła jakaś blokada. Całkowicie wyłączyła myślenie, sparaliżowała ciało. Nie czuła nic oprócz dymu. Nie słyszała nic oprócz płaczu i krzyków przerażenia, które przecież dawno ucichły, ale nadal niosły się echem po jej głowie i wyciszały się tylko po to, by po chwili znów się wzmóc.
Bała się otworzyć oczy, bała się tego co może zobaczyć. Krew? Tak, pewnie jest jej tu pełno.
Coś gwałtownie nią szarpnęło, co skłoniło ją do zacisniecia oczu jeszcze bardziej.
I krzyk.
Znowu krzyk.
Ale tym razem nie krzyk rozpaczy, żalu i bólu. Ten bardziej przywodził na myśl nadzieję.
W tym momencie chciała odpłynąć. Zniknąć z powierzchni ziemi, po prostu n i e  i s t n i e ć. Tak bardzo się na tym skupiła, że chyba się jej udało. W pewnym momencie zaczęła się nawet podnosić. Odpłynęła.

*
Jedno uderzenie w twarz, drugie uderzenie w twarz, szóste uderzenie w twarz... Czy ten ktoś nie może po prostu się odczepić?
Przy siódmym uderzeniu Allie krzyknęła z frustracją, wkładając w to całą swoją siłę. Do ósmego policzka nie doszło, więc ostrożnie uchyliła oczy.
 -Jeszcze jeden raz, a przyrzekam, że ci oddam -wysyczała.
-Żyje! -krzyknął strażak, który jeszcze przed chwilą przed nią klęczał. -Zabieramy ją stąd!
Uświadomiła sobie, że leży na noszach dopiero, kiedy ją na nich unieśli. Usiadła gwałtownie, co nieco wytrąciło dwójkę strażaków z równowagi, ale nadal nieśli ją w stronę halasujacego helikoptera. W mgnieniu oka zerwała z siebie pasy, którymi była przypięta o wylądowała miękko na ziemi. Czuła się... świetnie. Poderwała wzrok.
Całkowicie zignorowała strażaków, którzy kazali jej natychmiast wracać na nosze. Jeden już ruszył w jej stronę.
Patrzyła na stertę pomiętego, zwęglonego metalu, który nadal tlił się przytłumionym płomieniem.

Samolot. Jej wzrok nie odnalazł już niczego poza głębokimi bruzdami w ziemi, ciągnącymi się za samolotem, co mogłoby przypominać o tym co przed chwilą się stało.
 Serce  w jej piersi załomotało mocno. Otworzyła usta ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Ogarnęła ją cisza i, co najdziwniejsze, spokój.Upadła na kolana i zakryła twarz dłońmi. Nie. To nie możliwe.  Umysł rozjaśnił jej się na tyle, żeby ta myśl w końcu przebiła się przez chwilowy spokój w jej głowie. Ona jednak nie chciała jej przyswoić.
Dwoje strażaków chwyciło ją pod rękę i postawiło na nogi. Te momentalnie się pod nią ugięły, ale strażacy przejęli jej ciężar na siebie.
-Co to znaczy? -spytała słabo.
 Zacisnęła powieki i pozwoliła spłynąć pojedynczej łzie.
 Znała przecież odpowiedz, a oni o tym wiedzieli. Dała poprowadzić się do śmigłowca.
*----------------------------------------------------------------------*
 Myślę, że ludzie często są za bardzo ślepi i naiwni. Często zapominają myśleć racjonalnie, ale komu to potrzebne? Jeśli ludzie, którzy otaczali cię przez ostatnie tygodnie używali sygnetów, żeby otworzyć drzwi i runów, żeby wyleczyć rany, to po co zawracać sobie głową normalnym -nawet jeśli kiepskim- życiem? Zapraszam na następny rozdział, który pojawi się do końca tygodnia ☺


Koniec części 1