niedziela, 8 maja 2016

11. Is it too much?

 Nie mogłam powiedzieć, że nie obchodziło mnie to, co teraz działo się w całym centrum dowodzenia. Miałam jednak nadzieję, że ekipa poszukiwawcza wyruszyła już beze mnie, bo nie miałam siły podnieść się z pryczy.
 Obok stolika dostrzegłam szklankę z wodą i zestaw trzech tabletek do wyboru. Ledwo dostrzegałam nazwy pojedynczych leków, oczy kleiły mi się wystarczająco, by mieć problemy z widzeniem, a to wszystko przez to, że do późna leżałam i, gapiąc się w sufit, myślałam o wszystkim, czego tamtego dnia się dowiedziałam. Collins to mój ojciec. Nie mam matki, nie wiem dlaczego. Nie wiem ile mam lat. A w tym momencie moi przyjaciele mogą ginąć. Sumując - całkiem udane życie.
 Westchnęłam ciężko, oparłam się na łokciu, przetarłam oczy i zmusiłam się do połknięcia pierwszej lepszej tabletki. Nie miałam pojęcia do czego ta tabletka, ani dlaczego ją wzięłam. Szczerze - mało mnie to obchodziło, mimo myśli gdzieś głęboko, że coś tu nie pasuje. Wszystko przychodziło mi z automatu, nie zastanawiałam się nad tym, co robię. Założyłam świeży strój, który wyciągnęłam z szafki umiejscowionej pod łóżkiem, wyszłam na korytarz i prześlizgałam się tak między jednym a drugim, mijając te wszystkie drzwi, tym razem nawet windę.
 Być może ku swojemu zdziwieniu albo też nie, weszłam do pomieszczenia, gdzie ostatni raz widziałam się z Vic. Siedziała tam, nie było jednak Mike'a. Skierowałam się w stronę jego panelu i krzesła, a tamta uważnie obserwowała każdy mój ruch. Pewnie zdziwił ją fakt, że tu przyszłam. O tak, była cholernie zdziwiona. Ale za chwilę odwróciła się i wróciła do przeglądania jakichś plików. Mnie interesowało jedno: znaleźć mapę budynku.
 Otwierałam po kolei foldery, szukając pomocnych informacji, ale niczego tam nie było.
 Vic powiedziała, że z chipem mogę dostać się do każdego komputera, mam tu prawie taką samą władzę jak White. Wystarczyło teraz tylko pomyśleć jak znaleźć w swoim umyśle mapę z zaznaczonymi wszystkimi drzwiami, a przynajmniej wyjściowymi, i którą (mam nadzieję) mogłabym w pamięci zachować.
 Skupiłam całą siłę woli, zacisnęłam oczy i wyobraziłam sobie mapę. Rozchyliłam powieki; nic. Westchnęłam i zaczęłam przeglądać papiery w biurku. Stos niepotrzebnych faktur, jakieś rysunki. Po co to komu?
 Przy okazji nasuwało się jeszcze jedno ważne pytanie: dlaczego White dała mi taką władzę? Znała mnie wcześniej? Czy mogłaby w tak krótkim czasie zaufać mi na tyle, żeby powierzyć mi najważniejsze i najbardziej istotne informacje potrzebne do zachowania rasy ludzkiej?
 W takim razie może potrzebuje mojej pomocy, akurat mojej?
 Nagle mnie oświeciło.
 O nie, ona chciała czegoś więcej. Chciała obarczyć mnie obowiązkiem chronienia świata, jestem bezpośrednio z nią połączona. Tym sposobem ją odciążam.
 Wciągnęłam gwałtownie powietrze.
 Ona nie zamierza mi pomóc. Zamierza mnie wykorzystać.
 Cholera! Dlaczego łudziłam się, że White będzie próbowała odnaleźć moich przyjaciół? Jej na tym nie zależy, to dla niej kolejny kłopot, z którym nie zamierza się borykać.
 Wstałam i zacisnęłam dłonie w pięści. Jednym kopnięciem odsunęłam siedzącą na krześle Victorię, podciągnęłam ją za łokieć i spojrzałam prosto w oczy.
 -Teraz mi pomożesz -syknęłam. -I nawet nie próbuj się odezwać.
 Nie odezwała się, wyglądała może na trochę zszokowaną, ale nie okazywała strachu. Nie będzie się mnie bała, dopóki nie pokażę, że mam przewagę. Jest jeden problem: nie mam przewagi.
 No cóż, więc jak ją zdobyć?
 Kątem oka zauważyłam scyzoryk wetknięty w kieszeń jej dżinsów, Vic podążyła za moim wzrokiem i sięgnęła po niego, ale ja byłam szybsza. Wykręciłam jej rękę i zmieniłam pozycję tak, że teraz nóż przytknięty był do jej szyi. Nie zabiję jej. Nie jestem do tego zdolna, ale mogę ją nastraszyć. Delikatnie przycisnęłam ostry koniec do napiętej skóry na jej szyi, czułam, jak ciężko przełknęła ślinę. Drzwi rozsunęły się i stanęła w nich jakaś postać. Prychnęłam w myślach. Idealne wyczucie czasu! Spojrzałam w tamtą stronę, a ona to wykorzystała. Wytrąciła mi z ręki scyzoryk i jednym solidnym kopnięciem w brzuch pchnęła mnie na ścianę.
 Zwalczyłam pokusę, by zgiąć się w pół i jęknąć z bólu. Zamierzałam jej przywalić i to solidnie. Ruszyłam na nią i byłam pewna tego, że tym razem nie odpuszczę, ale ktoś złapał mnie w pół i przytrzymał. Bardzo odbiegało to od przytulenia, mimo to, w miejscu gdzie silne dłonie dzielił od mojej skóry kawałek materiału poczułam mrowienie.
 "Spokojnie", powiedział tak, żebym tylko ja to usłyszała. Wyrwałam się z uścisku, ale nie rzuciłam się na nią.
 Gniew przestawał we mnie buzować, powoli rozluźniłam szczękę, kiedy uświadomiłam sobie, że mam ją zaciśniętą.
 Vic mierzyła mnie wzrokiem, nie potrafiłam określić co w nim takiego było, ale nie czułam się dobrze, gdy na mnie patrzyła. Nie bałam się. Po prostu zaczęło mnie mdlić. O tak.
 W mgnieniu oka dorwałam śmietnik akurat w chwili, gdy przezroczysty płyn wymieszany z pianą postanowił opuścić mój żołądek. Musiała mi nieźle przywalić, ale nie czułam jeszcze bólu. Nadal mierzwiły mnie ręce.
 Kiedy skończyłam wymiotować, wstałam i wyprostowałam się, ocierając usta wierzchem dłoni. Vic stała za Mikiem.
 -Rzucając się sobie do gardeł nie rozwiążecie sprawy.
 -Naprawdę? -prychnęłam. -Bo ja myślę...
 Postąpiłam krok do przodu, ale Mike znowu mnie przytrzymał. Nie wiem, co powiedziałabym, gdyby mnie nie zatrzymał. Nie myślałam ani trochę. Nie obchodziło mnie kto dostanie, ale ktoś musi do cholery, komuś się należy.
 -Siedzicie na dupie i nic nie robicie, kiedy oni giną! Jak mam być spokojna? Do cholery, Mike, jak? Nikt tu nam nie pomaga, jesteśmy więźniami, zakładnikami! -wrzeszczałam bez sensu. On o tym wszystkim wiedział i podczas, gdy ja traciłam nad sobą kontrolę on stał całkiem opanowany i po prostu patrzył.
 Przez chwilę myślałam, że może podejdzie i coś powie, cokolwiek, żebym się uspokoiła. Posłuchałabym go. Ale po krótkiej chwili wahania cofnął się i obrał stronę siostry. Dyszałam, zdarłam sobie gardło i brzuch zaczął o sobie dawać znać.
 Nie zacznę płakać, obiecałam sobie. Nie będę ich o nic prosić, poradzę sobie sama. Wydostanę tamtych.
 -Tak właśnie traktujesz przyjaciół? -Vic była kompletnie wyprana z emocji.
 -Moi jedyni przyjaciele walczą teraz o życie -rzuciłam przez zaciśnięte zęby. Opuściłam z pokój, nie spuszczając ich z oczu i mimo świadomości, że Victorii to nie rusza, drgnięcie Mike'a na te słowa było dla mnie małą satysfakcją. Bolało go to.
 Ale wiedziałam, że on też mnie zostawia.

 Mogłam udać się tylko do dwóch miejsc: mojej kabiny albo szatni. Wybrałam tą drugą opcję. Tylko Collins wiedział o tej "kryjówce", ale on nie powinien dzisiaj mnie szukać. Dzisiaj, ani w ogóle.
 Siadając na ławce już wiedziałam co powinnam zrobić. Po prostu pomyśleć. Głupio to brzmi, ale ile czasu ostatnio poświęcałam na myślenie? Niewiele. Czyste działanie. Nie miałam ochoty myśleć, wtedy zaczęłabym zastanawiać się nad wspomnieniami Faith, które mieszają mi się z wspomnieniami Gio, a ten moment miałam nadzieję ominąć. Chciałabym od razu zacząć od próby uratowania Rusha, ale nie mogę zrobić tego tak od razu. Myśli o nim równają się myślom o przeszłości. Wiem, że na pewno w niej był, ale nie mam pojęcia jaką rolę tam odgrywał.
 Gdzieś przewijają mi się obrazy, jego zmierzwione włosy i ciemne oczy za okularami, wygląda jak biznesmen. Widzę go też w rozpiętej u góry koszuli, starych dżinsach siedzącego gdzieś na krześle, widzę jego uśmiech gdy stoi obok Louisa koło jakiejś kolejki w wesołym miasteczku.
 Louis. Jeśli Louis jest razem z nim w moich wspomnieniach, to znaczy, że wie o nim i to o wiele więcej niż mi się wydawało. Ale gdzie on teraz jest?
 Myśl, Faith. Myśl, Gio.
 Może White ma gdzieś informacje, gdzie znajdują się osoby, które przyleciały tu razem ze mną.
Ale ona na pewno nie pozwoli mi skorzystać z jej komputera, z resztą nie wiem czy potrafiłabym to zrobić. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia Vic też nie będzie mi pomocna. Jakim cudem trafiła na to stanowisko?
 Collins. Jego też nie mam zamiaru prosić o pomoc. Kogo w takim razie jeszcze znam?
 W tym momencie drzwi rozchylają się z cichym westchnieniem i wchodzi Mike. Mierzy mnie chwilę wzrokiem.
 -Jak mnie tu znalazłeś? -staram się brzmieć obojętnie.
 Zwleka chwilę z odpowiedzią.
 -Twój czip ma w sobie coś z lokalizatora.
 -Przyszedłeś mi pomóc?- Przytaknął niewyraźnie głową. -W takim razie -spojrzałam mu w oczy -wyłącz go.

poniedziałek, 29 lutego 2016

10. Faith, who are you? #2

 W kilka minut pomieszczenie wypełniło się ludźmi bardziej i mniej potrzebnymi. Trwała narada, burza mózgów, każdy starał się przekazywać jak najwięcej pomysłów, zdobywać jak najbardziej pomocne wiadomości. Praca w parach. Dziesiątki małych komputerów poszły w ruch, trwało wygrzebywanie starych planów, rozkładów budynku i całego terytorium wroga.
 Stałam po środku i patrzyłam, byłam jedną z tych mniej potrzebnych osób, każdy miał jakieś zadanie, sprawdzał różne teorie. Oni robili wszystko, żeby pomóc odbić mi przyjaciół, podczas gdy mnie stać było tylko na patrzenie się w próżnię.
 Drzwi rozsunęły się z cichym westchnieniem. Byłam pewna, że nikt prócz mnie tego nie usłyszał, nikt nie chciał tego słyszeć, byli pochłonięci pracą.
 Odwróciłam się i nie wiem, czy ze szczęścia, czy ze szoku zamarłam z rozchylonymi ustami. Vic stanęła przede mną i przywitała mnie uśmiechem.
 -Chodź, musimy się zabrać do pracy.
 Wciągnęłam powoli powietrze i z zażenowania spuściłam wzrok. Przez ten cały czas, jaki tu byłam ani przez chwilę nie zainteresowałam się tym, czy jeszcze żyje.
 -Nic ci nie jest -bardziej stwierdziłam, niż spytałam.
 -Tobie najwyraźniej też. Za mną.
 Wyszłyśmy przez te same drzwi. Mimo multum osób wokół, wyczułam na sobie wzrok, ten wzrok. Zanim zniknęłam za drzwiami spojrzałam przez ramię; White dała mi tym znać, że będzie mnie obserwować. Cholera.
 Kilka szerszych i węższych korytarzy później zrównałam się z Vic na tyle, by kątem oka widzieć jej twarz.
 -Nie myślałaś, żeby stąd uciec?
 -A ty? -spytała.
 -Nie mogę, nawet jeśli pragnęłabym tego najbardziej na świecie.
 -Bzdura. Nie wiesz, że White jest z tobą połączona?
 -Wiem, mam ten cały czip. Ale co z tego? To chyba źle.
 Uniosła brwi nadal patrząc przed siebie.
 -Radziłabym ci wypróbować wszystkie jego możliwości. A to cacko ma ich naprawdę wiele.
 -Na przykład? Uaktywnią mi się jakieś lasery w oczach, którymi będę mogła przeciąć zamki i przewody w drzwiach?
 -Lepiej. Możesz sterować całym systemem.
  Weszłyśmy do kolejnego, tym razem mniejszego pomieszczenia komputerowego. Oprócz nas była tam jeszcze jedna osoba. Mike. Na mój widok skinął niewyraźnie głową, co odwzajemniłam, i wrócił do pracy przy komputerze.
 -Całym systemem? To znaczy na przykład całym tym pomieszczeniem?
 -Jeśli wiesz jak...-wzruszyła ramionami.
 -Kiedy tak awansowaliście?
 Zbyli moje pytanie wzruszeniem ramion.
 -Naszym zadaniem jest opracowanie planu obrony zewnętrznej i odciągnięcie wroga.
 -Vic, mówiłem ci, że oni się na to nie nabiorą -westchnął jej brat. -Będą na to przygotowani.
 -White nie wydała zgody na przeprowadzenie naszego planu.
 -I...? Chyba nie powiesz mi, że jej posłuchasz -zaśmiał się. -Jesteś ostatnią osobą, która mogłaby jej słuchać.
 -A jak myślisz, Einsteinie, ilu jej ludzi wzięłoby udział w tej akcji? Kto oprócz nas by się jej przeciwstawił? No właśnie, nikt. A sami nie damy rady. Koniec tematu.
 W tamtym momencie pomyślałam, że to była najdłuższa wymiana zdań z Mikiem w roli głównej, której byłam świadkiem. Mimowolnie się uśmiechnęłam, ale to trwało tylko sekundę.
 -Chwila...Jak to "obrony zewnętrznej"? Nie ma mowy, idę po nich do środka!
 -Ty? -zakpiła. -A z jakiej racji? Zostało wydane wyraźne polecenie - zostajesz tutaj.
 -Naprawdę? -prychnęłam. Poczucie winy momentalnie ze mnie uleciało. -A od kiedy ty o mnie decydujesz, mamo?
 -Zastanawiające skąd wiesz, jak to jest mieć matkę -odparowała. Zastygłam ze zdumienia.
 -Przegięłaś, Vic -powiedział Mike delikatnie, kiedy jego ręce zastygły nad klawiaturą.
 Chwiejnie cofnęłam się kilka kroków i wypadłam na korytarz. Resztę dystansu pokonałam biegiem, wpadając na zakrętach na ściany. Z jakiegoś powodu doskonale wiedziałam gdzie biec, gdzie skręcić, miałam przed oczami plan tego piętra. W końcu dopadłam do drzwi, które wcześniej uformowały mi się w myślach, i jeszcze w szoku spojrzałam na pierwszy zamek, jaki napotkałam w budynku. Nie myśląc wiele, pomyślałam tylko tyle, że ten zamek powinien pęknąć na miliony małych kawałków i drzwi natychmiast się otworzyły. Był to jakiś schowek, a raczej... szatnia. Na środku ustawione były jedna obok drugiej szafki, tworzące wielki kwadrat, który wokół można było obejść. Przy ścianach oparte stały ławki podświetlane od spodu jarzeniówkami, a pod nimi wojskowe buty. Nisko pod sufitem zawieszone były kaski, paski i szerokie szarfy na amunicję.
 Jedna rzecz uderzyła mnie tu najbardziej: nic tu nie było idealne. Gdy się bardziej przyjrzało, można było dostrzec, że buty są niechlujnie wrzucone w przegrodę, że gdzieś w koncie wala się jakiś papierek, hełmy były lekko pobrudzone i poodzierane, a w powietrzu dało się wyczuć zapach taniej wody kolońskiej. Czuć było tu obecność człowieka, widać było, że ktoś tego miejsca używa, że przebywają tu ludzie. Nigdzie nie było tej okropnej bieli.
 Przysiadłam na jednej z ławek i wpatrzyłam się w szafkę na przeciw. Była ładna. Szara, prostokątna, z wytartym numerem 608. Taka sama jak inne.
 "Skąd wiesz, jak to jest mieć matkę".
 To dziecinne. Bardzo dziecinne, nie powinnam się tym przejmować i pewnie bym tego nie zrobiła, gdyby nie to, że faktycznie... nie pamiętam matki. Nie wiem czy ją miałam, nie pamiętam ojca, żadnej rodziny. Przecież wróciły mi wspomnienia. Co prawda wszystkie się mieszają, ciężko je od siebie odróżnić, ale jestem pewna, że którychś wspomnień mi brakuje. Znam je, widzę je prze mgłę, są na wyciągnięcie ręki, a jednak są zbyt daleko, żeby do nich dotrzeć.
 Ale jest też Meg. Megan, jej mąż i chora psychicznie córka - to moja rodzina. To do nich leciałam wtedy samolotem, prawda? PRAWDA?
 Zacisnęłam mocno powieki.
 Do cholery! Dlaczego nie mogę nikogo zapytać się jaka była prawda, dlaczego jestem jedyną osobą, która może udzielić sobie odpowiedzi?  Wiem o sobie mniej niż połowę z tego co powinnam i naprawdę tego nienawidzę. Nienawidzę tego, że nie pamiętam kim naprawdę był dla mnie Rush i Louis, nienawidzę ludzi, którzy ciągną mnie do walki, nienawidzę tego, że ja za sobą pociągam innych. Oni giną. A ja nie.
 Podkuliłam nogi i ułożyłam się wzdłuż ławki.
 Dlaczego to wszystko tak wygląda?
 Westchnęłam i przymknęłam powieki.

  Na ławce z lewej siedział Collins. Nie miałam pojęcia jak długo, bo zdaje się, że przysnęłam. Patrzyłam na niego, on patrzył na mnie.
 -Wiesz -podjął- gdy byłaś młodsza też często uciekałaś do takich miejsc. Z jakichś powodów przesiadywałaś tam godzinami i nigdy nie spieszyło ci się, żeby stamtąd wyjść. Raz nawet zostałaś tam na noc -roześmiał się cicho. -Myśleliśmy, że uciekłaś.
 Zmrużyłam oczy, dokładnie analizując jego słowa.
 -Dlaczego?
 -Dlaczego co?
 -Dlaczego miałabym uciekać?
 Westchnął i przetarł twarz dłońmi. Widać było po nim zmęczenie.
 -No, nie wiem. Nigdy nie miałaś specjalnie dużo przyjaciół. Pomyśleliśmy, że może pokłóciłaś się znowu z kimś w szkole, ktoś ci dokuczał... Nie wiem. Nigdy nie wiedziałem, jak do ciebie podejść.
 Zastanowiłam się nad tym chwilę. Gdzie tu sens? Zamiast tego spytałam:
 -A nie było kogoś innego, kto mógłby... to zrobić? To znaczy "podejść do mnie".
 -Był -tym razem to on przymrużył oczy. -A raczej była. Dopóki nie skończyłaś pięciu lat.
 -Dlaczego tylko tyle?
  Wzruszył ramionami.
 -Nie brakuje ci jej?
 -Nie odpowiada się pytaniem na pytanie -burknęłam. Podniosłam się do pozycji siedzącej i wygładziłam niechlujnie ubranie. Collins podparł łokcie na kolanach.
 -Sprytnie. Ale odpowiedz na moje pytanie.
 -Pierwsza spytałam.
 -Pierwszy poprosiłem o udzielenie odpowiedzi.
 To zamknęło mi usta na moment. Przygryzłam wewnętrzną stronę policzka i zastanowiłam się nad jego pytaniem. Jeśli nasza rozmowa miała jakikolwiek sens i jeśli osoba, o którą się pyta jest tą osobą, którą mam na myśli, to odpowiedź wcale nie była jednoznaczna. A pytanie jakie było trafne!
 Gdzieś głęboko w mojej głowie przebijały się zamglone wspomnienia, zarysy trzech postaci, ale prócz tego nic więcej.
 -Nie potrafię na nie odpowiedzieć.
 -No proszę, tyle lat czekałem, żebyś przyznała mi rację -zaśmiał się.
 -Ile lat na to potrzebowałeś? -to pytanie wydało mi się nagle bardzo istotne. "Ile mogę mieć lat?" Jak długo byłam poza stanem świadomości mojego drugiego, wcześniejszego życia? -Teraz ja oczekuję odpowiedzi, Collins.
 -Nie musisz mówić do mnie "Collins". Przynajmniej nie wtedy, gdy nie jestem na służbie.
 Moje następne posunięcie wahało się między pytaniem o to jak mam się do niego zwracać, a wtrąceniem, że to nie jest odpowiedz na moje pytanie. Trudno jest być Gio i Faith w jednym. Sarkastyczna, ale ciekawska ninja. Dobre połączenie, co?
 -Więc jak powinnam się zwracać?
 Pochyliłam się do przodu, oczekując odpowiedzi. Wydawało mi się, że on celowo zwleka z nią dobrych parę minut, choć w rzeczywistości pewnie było to parę sekund. Ta odpowiedź miała być potwierdzeniem moich przypuszczeń albo ich zaprzeczeniem i sama w sumie nie wiedziałam, czego bardziej oczekiwałam. Trwałam w bezruchu.
 -Eeee...-podrapał się niezręcznie po czuprynie. -Może ee, tato?
 Byłam przygotowana na taką odpowiedź. Oo tak, może nawet to jej oczekiwałam, ale nie przygotowałam się na nią na tyle, by zachować kamienną twarz. Usta zastygły mi wpół słowa, oczy szeroko otwarte, błądzące po jego twarzy i ręce luźno oparte na udach.
 -Faith, czy ty ee... Napewno wszystko pamiętasz?
 Zaczynał się podnosić, ale z westchnięciem opadł z powrotem na ławkę i zakrył twarz dłońmi. Westchnął niewyraźnie:
 -Jasne, że nie pamiętasz...
 Trwaliśmy chwilę w ciszy, pogrążeni we własnych myślach. Znaczy - on był w nich pogrążony. Mój umysł w tamtej chwili wychwytywał tylko obraz próżni.
 -Ja...-z ledwością udało mi się sklecić jakieś zdanie. -Chciałabym coś pamiętać... Przykro mi.
 -A dom? Powiedz, że pamiętasz dom... Duży, biały, z tyłu las, jezioro i łąki, po których biegałaś... Musisz je pamiętać... Faith... -jego głos przybierał rozpaczliwy ton, jakby wezbrał się w nim cały smutek świata. -Faith... A matka? Pamiętasz matkę? Ciemno-blond włosy, odziedziczyłaś je po niej, piękne oczy tak samo... Faith, musisz to pamiętać... Nasza rodzina, tyle lat spędzonych razem... Tego nie da się po prostu zapomnieć... Pomyśl, pomyśl! Zastanów się, Faith! Na pewno pamiętasz... A twój pies, szkoła, Carter, cokolwiek, proszę, Faith....
 Ostatnie zdanie prawie błagalnie wypłakał. Krzyczał przed siebie, nie patrząc już nawet na mnie.
 -Faith Collins... jak możesz nie pamiętać siebie, to wszystko... ja przepraszam, nigdy nie chciałem, żebyś musiała uciekać... A Rush... Faith.... Melanie już nie ma...
 W połowie kolejnego zdania wstałam, z akompaniamentem jego lamentów wyszłam wolnym i chwiejnym krokiem z pomieszczenia. Zerknęłam jeszcze za siebie przez ramię na zanoszącego się płaczem i krzyczącego z żalu mężczyznę.
 -Przykro mi -powtórzyłam i wyszłam na korytarz. Drzwi zasunęły się, odgradzając mnie od jego osoby. Ruszyłam wzdłuż korytarzy i pałętałam się tak jeszcze prze długi czas, dopóki nie znalazłam się pod swoją kabiną. Weszłam, rzuciłam się na łóżko i wyczerpana zasnęłam.

*------------------------------------------------------------------------------*
 No więc w końcu ten rozdział skończyłam. Mam nadzieję, że jest napisany dosyć zrozumiale i wynikają już z niego jakieś informacje. Ojciec Faith... jako żołnierz -niezłamany, jako ojciec -no właśnie. Myślę, że uda mi się w końcu przedstawić go z tej strony c; Do zobaczenia za parę dni, jeśli jeszcze nie obserwujecie bloga, to możecie to zrobić na panelu po prawej stronie. Miłego wieczoru, a raczej już nocy ☺

sobota, 23 stycznia 2016

9.Faith, who are you?

 Na widok igły z sykiem nabrałam powietrza. Siedziałam na fotelu podobnym do tych w gabinetach dentystycznych w niewielkim pokoju. Też można było go nazwać gabinetem choć białe szafki zajmowały niewielki procent pomieszczenia. Całe ściany oblepiono komputerami, skanerami i panelami.
 Chłopak -od razu widać było kto z tej pary myśli, a kto wykonuje- zbierał się właśnie w moją stronę z małą strzykawką i olbrzymią igłą. Myśli "przecież to tylko igła" i "oni nie chcą mi zrobić krzywdy" nie bardzo pomagały. Zerwałam się na równe nogi, co poskutkowało tylko rozdzierającym bólem wzdłuż kręgosłupa.
 Chłopak zatrzymał się. Spojrzał na mnie wnikliwie, przysunął sobie wózek  i odłożył na nią strzykawkę. On sam opadł na krzesło koło mnie.
 -Faith. Tak masz na imię, prawda?
 Kiwnęłam nieznacznie głowę.
 -Faith, dobrze. Posłuchaj, ja jestem Terry, to -wskazał na metalowy wózek- strzykawka, a w strzykawce twoje wybawienie. Po niej...
 -Przestań zwracać się do mnie jak do pięcioletniego dziecka -syknęłam. -Myślisz, że inni nie mówili tego samego? "Oh, Faith, będzie dobrze, nic nie poczujesz, to tylko lek usypiający." Gówno prawda! Cały czas kłamiecie. Nie wierzę już wam.
 -Już - zaznaczył. -W takim razie wolisz, żebym poinformował cię, że w strzykawce znajduje się ciecz, dzięki której może wyzdrowiejesz, a może nie? Że dawka, którą masz przyjąć jest dla normalnego człowieka praktycznie śmiertelna i po podaniu ci jej może przeżyjesz, a może nie?
 Zacisnęłam zęby i przymrużyłam oczy.
 -Przynajmniej raz bylibyście szczerzy -szepnęłam.
 -Terry - dziewczyna podniosła wzrok znad swoich zapisków. -Kończ to swoje przedstawienie, wbij jej tą igłę. Nie mamy całej nocy.
 -Ta jest, Gigi.
 Westchnął i przybliżył się z igłą.
 -Sama widzisz. Gwarantuję ci, że próbujemy tylko odkręcić to, co zrobili z twoim mózgiem. Naszym zadaniem jest ci pomóc. Siadaj. Zamknij oczy.
 Z jakiegoś powodu mu go posłuchałam.

 Obudziłam się po paru minutach, godzinach, a może dniach. W białych pomieszczeniach bez okien czas nie istnieje. Leżałam, więc podniosłam się na łokciu i od razu poczułam, że coś nie tak z prawą ręką. Spojrzałam na bok; oklejony gazą wenflon tkwił w mojej dłoni, doprowadzając przezroczystą ciecz do krwi.
 -O Boże...
 Natychmiast odwróciłam wzrok, zrobiło mi się słabo. Musiałam skupić resztę swoich sił, żeby móc spokojnie oddychać.
 W pomieszczeniu nie było śladu po Terrym i Gigi. W takim razie trzeba działać samemu, pomyślałam.
 Nie było mowy, żebym próbowała wyjąć tą olbrzymią igłę, dlatego zsunęłam się z fotela, nadal skupiając się na spokojnym oddychaniu i odkręciłam przezroczystą rurkę. Płyn zaczął ściekać na moją dłoń, chwyciłam za najbliższy papierowy ręcznik i owinęłam nim kabelek.
 Wstałam przytrzymując się ściany, zakręciło mi się w głowie. Muszę się napić, pomyślałam. O tak. Mój cel: stołówka.
 Ewentualnie zadowoliłabym się toaletą.

 Znowu bardzo szybko odnalazłam windę. Tym razem nie ruszyła od razu, tak jak ostatnio, więc stałam po środku gapiąc się na klawisze. Nic z nich nie rozumiałam. Może literka "s" oznaczała stołówkę? W takim razie które "s" wybrać?
 Przypomniałam sobie to, co powiedział mi Mike: całe to miejsce to White. Skoro jej mózg tym steruje, cały system powinien współpracować z każdym innym zaczipowanym. A ja ponoć jestem zaczipowana. Więc.. Tak, to całkiem logiczne. Prawda?
 "Pić", pomyślałam. Winda ruszyła.

 Każdy korytarz był biały (albo tylko te 3, które udało mi się zwiedzić), miał taki sam kształt i tak dalej, ale ten jeden rozpoznawałam. Byłam pewna, że zostałam skierowana tu specjalnie.
 Znów weszłam do pomieszczenia kontrolnego i, tak jak przewidziałam, w fotelu na przeciw panelu siedziała White.

 -Usiądź -dźwięk lgnął z każdej strony, prezydent nadal intensywnie wpatrywała się w ekran, podpierając podbródek na splecionych dłoniach.
 Posłusznie -co nie często mi się zdarza- usiadłam u szczytu metalowego stołu z jej prawej strony, ledwo dostrzegając w półmroku czarne krzesło. Jej głowa powoli zwróciła się w moją stronę, zaczęła mi się przyglądać, bez pośpiechu, jakbym wcale nie miała ogromnej igły wbitej w rękę.
 Odchrząknęłam.
 -Chciałabym się napić.
 -A ja chciałabym wygrać tą wojnę.
 Przez ten komputerowo zmodyfikowany głos ciężko było mi myśleć o czymkolwiek innym, niż jak jej się to, do cholery udaje. Jak ona to robi.
 -Wbrew pozorom, to całkiem proste -ściany zatrzeszczały. -Wystarczy jeden czip, komputer i parę głośników w każdym pomieszczeniu.
 -Nie podoba mi się, że czyta mi pani w myślach.
 Roześmiała się, co w efekcie brzmiało jak pocierany o siebie styropian.
 -Sama bym tego tak nie ujęła. Docierają do mnie wyłącznie informacje, które chcesz mi przekazać.
 -Wcale nie.
 Tym razem kąciki jej ust znacznie się uniosły.
 -Jak na dorosłą dziewczynę zachowujesz się strasznie dziecinnie.
 -Naprawdę? Jak na kogoś tak starego, zachowuje się pani strasznie nieodpowiedzialnie, pozwalając na gadanie o tym jak bardzo jestem dziecinna, zważając na fakt, że mamy przecież tak mało czasu, a tak dużo rzeczy do omówienia i wyjaśnienia.
 Wymierzyłam sobie w myślach policzek. Co ja robię? Nie uzyskam bez niej tych informacji.
 -Ależ dokładnie to robimy, moja droga. Tłumaczę ci, jak będziemy komunikować się przez najbliżej nieokreślony czas. Może nawet później, jeśli wygramy tą wojnę i będziesz chciała wpaść na popołudniową herbatkę...
 Prychnęłam pod nosem.
 -Główną rolę pełnią tu czipy -kontynuowała. -Jesteś jedną z niewielu osób, które mogą ze mną w ten sposób się komunikować, niestety tylko na terenie naszej bazy, chyba, że sama będziesz potrafiła nawiązać połączenie ze swoim komputerem, a później ze mną. Ale o tym potem.
 -To nie była prawda, co? -zmarszczyła brwi nie rozumiejąc. -Ta dwójka. Oni wcale nie próbowali mi przywrócić pamięci.
 Przytaknęła.
 -Od tego są inni specjaliści. Oni tylko aktualizowalli czip -przeniosła wzrok na pulpit, a jej palce zaczęły błądzić po klawiaturze na stole w zawrotnie szybkim tempie.
 Co? Co, do cholery? Tak się kończy każde przywracanie pamięci? Grzebiąc igłą w twoim czipie? Miałam rację co do tego, by im nie wierzyć. Nigdy nie wierz osobie z białym fartuchem. Zawsze ma dla ciebie jakąś niespodziankę. Przymknęłam na sekundę oczy.
 -Dobrze, może powinniśmy zacząć od kwestii tego, w jakim celu mnie tu sprowadziliście.
 -Ooo -zaśmiała się. -Dlaczego sprowadziliśmy cię tak wcześnie? Collins uparł się, żeby ratować tą waszą amatorską ekipę komandosów przed nalotem wewnętrznym. Miał z tym rację. Nie przewidział tylko, że tamta strona też postanowiła was zgarnąć. Mieliście niemałe szczęście.
 Nie wszyscy, pomyślałam.
 -Zdarza się -odparła, nadal sunąc cienkimi jak patyki palcami po wyświetlonych przez projektor przyciskach.
 -Możesz przestać to robić, do cholery?
 Zmrużyła oczy i przyglądała mi się przez chwilę, po czym zwróciła się znów w stronę pulpitu.
 -Bądź mniej wyszczekana, Faith. Wyjdzie ci to na dobre.
 Siedziałyśmy tak w milczeniu jeszcze przez długi czas. W międzyczasie przez drzwi z przeciwnej strony wszedł, jak mniemam, jakiś służący i doniósł mi kubek chłodnej wody, zaraz po nim wszedł Terry i zaczął grzebać przy wenflonie. Gdy już skończył spiorunowałam go wzrokiem, na co on tylko westchnął i wyszedł. Pozbycie się tej igły, wydobyło we mnie poczucie ulgi.
 -Ok, więc co to za wojna, co tu się dzieje, pani prezydent?
 -Wojna -ściszyła głos -to lekkie pojęcie. Dwie strony pracowały na siebie na wzajem. Oni pomagali nam, my im i tak żyliśmy przez stulecia ulepszając wszystko ze swoją pomocą, co równa się podwojonej sile. Jak można się domyślić, to im nie starczało, więc postanowili zająć to, nad czym pracowaliśmy wiekami. Chcieli nas zniszczyć.
 -Co dokładnie zająć?
 -To miejsce. Ale przede wszystkim nasze badania. Teraz wiemy, że po tych wszystkich latach tamta strona doszła już do podobnych wniosków. Apokalipsa. Czeka nas apokalipsa. I to całkiem niedługo.
 Otworzyłam oczy szeroko ze zdziwienia.
 -D...dobra. Ale skoro to już koniec świata, to po co wywoływać wojnę? I tak wszyscy zginiemy...
 -Nie wszyscy. Przetrwają najsilniejsi, a ściślej mówiąc - przetrwają ci, którzy zdobędą szczepionkę.
 -Szczepionkę na co?
 Skrzyżowałam ręce na piersi. Czy tą kobietę muszę co chwilę poganiać? Mogłaby powiedzieć wszystko od razu, ale nie. Ona chce słyszeć te pytania. Doskonale wie, że chcę się tego dowiedzieć. Manipuluje mną, cholera jasna. Nie cierpię takiej manipulacji.
 -Czy to nie dziwne? Opisuję ci koniec świata, a ty myślisz tylko o tym, jak bardzo nie cierpisz podstawowej cechy każdego panującego?
 -Szczepionkę na co? -powtórzyłam z naciskiem. Nie daj się wyprowadzać z równowagi, Faith.
 -A do czego służą szczepionki, moja droga? Bez niej giniesz na miejscu, bakteria atakuje twój mózg z prędkością światła, twój umysł się poddaje. Chyba, że masz szczepionkę, nad którą WSZYSCY pracujemy.
 -Skoro WSZYSCY -niemal wyplułam to słowo, naśladując ją - nad nią pracują, to dlaczego mieliby mieć w planach zabrać wam waszą szczepionkę? Mają swoją, tak?
 -Raczej jej "przepis". I poprawka, oni już to zrobili. Teraz doskonale wiedzą jak ją przyrządzić, ale nie są tak głupi, żeby wykorzystywać swoich ludzi. Porywają moich tylko po to, by wypompować krew na badania z tych, którzy się nadają i wypróbowywać szczepionki na tych mózgach, które jeszcze dają radę. Uśmiercają każdego.
 W pomieszczeniu jakby nagle zabrakło powietrza.
 -Czyli oni... oni wszyscy... Rush, Dylan... oni już nie...?
 -Najprawdopodobniej.
 Wstałam tak szybko, że czarne krzesło upadło z hukiem pod ścianą.
 Nie, nie, NIE! Nie pozwolę, trzeba coś z tym zrobić, nie daruję sobie, jeśli coś im się stanie. Jeszcze ta Ava, Boże... Tych ludzi przecież będzie tysiące!
 -Trzeba ich odbić.
 Znowu zmierzyła mnie wzrokiem.
 -To niemożliwe...
 -Potrzebuje mnie pani, prawda? -podniosłam głos o pół tonu. Celowo, ale też z frustracji, gniewu i paniki. Dlaczego nikt wcześniej mi o tym nie powiedział?
 -Teoretycznie...
 -W takim razie nie może pani na mnie liczyć, jeśli ich nie uwolnimy! Mało tego, jeśli nie uwolnimy każdego kto zostanie tam przy życiu  i nie odeskortujemy go tutaj!
 Jestem pewna, że mój krzyk słyszalny był w całym budynku.
 Zamilkła na chwilę. Z jej twarzy nie dało się niczego wyczytać.
 -Masz jakiś pomysł?
*---------------------------------------------------------------*

niedziela, 17 stycznia 2016

8.The center of the rebellion

 Wstałam. Była biel. Czysta biel, nieskazitelna. Wszystko w bieli, tylko ja, stojąca teraz pośrodku pokoju niszczyłam czyjąś ideę surowości. Wyszłam na zewnątrz. Pokój, a raczej kabina była jedną z wielu pośród korytarza. Ruszyłam wzdłuż niego.
 Idąc przypominałam sobie całą drogę aż do momentu, w którym przed chwilą się obudziłam. Lecieliśmy poduszkowcem, wyskoczyliśmy z niego. Był jakiś wybuch, prawdopodobnie jego siła musiała mnie odrzucić daleko w tył, musiałam się z czymś zderzyć, bo bolało mnie wszystko od pasa w górę. Ktoś mnie tu przyniósł. Tak, Louis. Po zastanowieniu było to trochę dziwne. Wiedziałam skądś, że reszta rannych została przetransportowana kolejnym poduszkowcem, dlaczego więc Louis niósł mnie, przedzierając się przez gęstwinę lasu? Pamiętałam też, że w pewnym momencie otoczył mnie wianuszek białych kitlów, momentalnie spanikowałam, ale nie zdążyłam nawet krzyknąć, bo ktoś wbił mi igłę w przedramię i poprostu zasnęłam. 
 Skręciłam w prawo.
 Nie zastanawiałam się też zbytnio nad tym, dlaczego musiałam w ogóle opuścić Brooklyn. Myśląc o Rushu, Dylanie czy Masonie byłabym rozkojarzona. Muszę być przecież silna i mieć jasny umysł, żeby się do czegoś tu przydać. A chcę się przydać.
  Dotarłam do windy. Prawdopodobnie tu kończyła się część mieszkalna, a w tej chwili - pusta. Jeszcze przez chwilę rozważałam możliwość zawrócenia i skierowania się w przeciwnym kierunku, ale w tym momencie drzwi rozsunęły się bezszelestnie, więc wkroczyłam do środka. Nie bardzo wiedziałam gdzie powinnam się kierować; w górę, dół, prawo czy lewo?, ale mechanizm wybrał za mnie. Winda ruszyła pędem w górę.
 Nie było czego podziwiać, metalowe pudło z małą kratka wentylacyjną. Jedyne co mnie tu zdziwiło, to numeracja pięter. Na klawiszach nie widniały cyfry, zostały nakreślone tam literki alfabetu. Po co tak sobie wszystko utrudniać?
 Drzwi znowu się rozsunęły. Najwyraźniej winda stwierdziła, że tu kończę podróż, bo poza mną i szerokim korytarzem nie było nikogo. Po prawej stronie zauważyłam kolejne rozsuwane, białe drzwi, więc to tam skierowałam obolałe ciało. 
 Musiałam naprawdę solidnie w coś przydzwonić.
 Kolejny czujnik ruchu otworzył przede mną drzwi. W sumie to nie wiedziałam po co tu przyszłam i czego szukałam, chciałam chyba poprostu nie siedzieć w miejscu, dodatkowo nie wiedząc w jakim celu. Nie spodziewałam się, że zastanę tam ekipę -a raczej jej niewielką część- z którą tu przyleciałam. Niestety teraz musiałam stawić jej czoła. 
 To pomieszczenie dla odmiany było ciemne. Może to dlatego, że jedyne światło rzucane było z chyba miliona małych komputerów i jednego wielkiego panelu interaktywnego na ścianie. Przy stole jeszcze przed chwilą  głośno obradował nie kto inny jak Collins/Stevens, Louis i Michael wraz z dwójką osób, których jeszcze nie poznałam; mężczyzna i kobieta w identycznych zgniło-zielonych uniformach i jasno-białymi włosami.
 -To ona? -dźwięk rozszedł się echem po sali. Collins skinął głową. -Nadal upieram się, żeby ktoś z naszych ludzi przeprowadził operację.
 -Da radę -uciął.
 To, jakim tonem odpowiedział wydało mi się strasznie nieodpowiednie. Od razu po wejściu tutaj widoczne było kto tu rządzi. Tym kimś na pewno nie był on.
 Spojrzałam na Louisa; kącik jego ust delikatnie drgnął, za chwilę jednak wszyscy skupili się na panelu, na którym zaczęły pojawiać się kolejne i kolejne plany. Nie dostrzegłam wolnego krzesła, dlatego stanęłam zaraz za stołem, zasłaniając wszystkim panel. Mężczyzna z białymi włosami rzucił mi karcące spojrzenie, pani tego pomieszczenia spojrzała na mnie przeciągle, z zaciekawieniem. Reszta jakby wstrzymała oddech.
 -Co tu się dzieje? -oparłam dłonie na stole, chciałam zaznaczyć, że w tym momencie to ja mam przewagę. Ona jednak tylko się uśmiechnęła.
 Wtrącił się obcy mężczyzna.
 -To ty jesteś Faith, prawda?
 Faith. Wzdrygnęłam się mimowolnie. To nadal była kwestia, której nie chciałam poruszać. On chyba tego nie zauważył, bo ciągnął dalej.
 -Jesteśmy właśnie w centrum rebelii. Wydaje się, że po tylu latach wojny dochodzimy w końcu do punktu kulminacyjnego.
 -Podejrzewamy -włączył się Michael- a raczej jesteśmy już pewni, że mają nad nami przewagę. Skończy się zwykłe bombardowanie, będą chcieli zmieść nas z powierzchni ziemi na dobre.
 -Potrzebujemy ludzi -wznowił mężczyzna. Był mocno niezadowolony, że ktoś mu przerwał.  -Niestety, za bardzo boją się przyłączyć do którejkolwiek ze stron. Bo co będą mieli? Zginą tak czy inaczej. Czują się bezpieczni w miastach, bo myślą, że osłony, które zapewniliśmy im dawno temu ochronią ich również teraz. Jacy są naiwni -zaśmiał się gorzko.
 Natłok informacji był trochę za duży, jednak rozmawianie z obcymi dokładało mi tylko więcej domysłów.
 -Kim jesteście? 
 Mężczyzna uniósł gęste brwi w zdziwieniu.
 -Nie pamiętasz? -Zwrócił się do Louisa. - Mówiłeś, że wszystko sobie przypomniała.
  Wszystkie spojrzenia padły na Lou. Przytaknął i spojrzał na mnie.
 -Tak, Faith. To ten gościu wysłał cię na pewną śmierć samolotem.
 Jeszcze raz przyjrzałam się tęższemu mężczyźnie. Oczywiście, że skądś go znałam. Niestety na tym etapie mojego "przypominania" każdy z osobna wydawał mi się znajomy. 
Przytaknęłam nadal go mierząc. Wertowałam pamięć, słabe urywki wspomnień wypełniały puste luki. 
 -Russell -podpowiedział mi w końcu. -Jestem Russell. I nie -rzucił Louisowi przelotne spojrzenie -nie wysłałem cię "na pewną śmierć", bo sama uciekłaś z Akademii. Wysłałem za tobą cały personel, ale wtedy siedziałaś już w samolocie.
 Russell. No jasne. Przeniosłam wzrok na szczupłą kobietę. Miała mocno zarysowane kości policzkowe. 
 -A to... -zawiesiłam głos, chciałam, żeby sama się przedstawiła. Ona jednak nie bardzo się do tego kwapiła. 
 -To Prezydent White -odezwał się Russel. 
 White, prychnęłam w myślach. To dlatego wszystko skąpane jest w tej ohydnej, nieskazitelnej bieli?
 -Tak i pewnie ma odcięty język, że musisz wyręczać ją za każdym razem, kiedy o coś ją pytam?
 Pokiwał głową z uznaniem.
 -I dodatkowo jest jakimś medium. Gratuluję, Collins, zdaje się, że miałeś nam sprowadzić osobę stabilną umysłowo.
 -Przymknij się, bo tobie też odetnę język -syknął w odpowiedzi.
 -Chwila... Wy tak serio? Na serio nie ma języka? -Skarciłam się w myślach za tak dziecinne pytanie, ale wydawało mi się to niemal niemożliwe. Jak osoba, która nie może mówić sprawuje władzę w tym miejscu? -To jak się komunikujecie? Co to, do cholery, jakaś telepatia?
 Zapadła cisza. 
 -Kiedy cię poznałem byłaś mniej wyszczekana.
 W tamtej chwili byłam pewna, że mu przyłożę. Michael jakby to wyczuł, bo złapał mnie za łokieć i przyciągnął do siebie.
 -Wytłumaczcie mi w końcu po co tu jestem!
 -Najpierw -metalowy głos wypełnił pokój- odwiedzisz nasz szpital.
  Głos pochodził ze ścian.

 -Czekaj, czekaj. -Michael i Louis maszerowali przy moich bokach, kiedy mijaliśmy korytarz za korytarzem. Mieli za zadanie odeskortować mnie na psychiatrię. Nie miałam zamiaru jeszcze się stawiać, na razie próbowałam rozgryźć o co w tym chodzi. -Chcecie mi powiedzieć, że ona tak po prostu, wystarczy, że pomyśli i od razu słyszymy to z tych głośników? To działa wszędzie? Jak rozmawia poza tym miejscem?
 Obydwoje roześmiali się.
 -Zadajesz trochę za dużo pytań -stwierdził Mike. -Będąc Gio byłaś mniej rozgadana.
 Automatycznie coś mnie ścisnęło za serce, ale od razu to od siebie odsunęłam.
 -Czyli...
 -Czyli -podjął się Louis - prezydent White jest nie tylko panią prezydent. To tak jakby cały mózg tej siedziby i to w dosłownym znaczeniu.
 Mike przytaknął.
 -Dokładnie. White jest połączona siecią dróg systemowych, chipami i podobnymi z całym systemem, dzięki czemu zarządza tym miejscem siedząc na tyłku w jednym pomieszczeniu.
 -Ładniej rzecz ujmując - całe to miejsce, to po prostu White.  Jesteśmy -przed Lou rozsunęły się drzwi. 

W środku było niemal identycznie jak na korytarzu; biało. Oprócz tego było tam masa sprzętów medycznych, pikających pikawek i tym podobnych. Kilka pielęgniarek krążyło z sali do sali, bo wgłąb pomieszczenia rozchodził się jeszcze jeden korytarz. Przejęła mnie para lekarzy; dziewczyna i chłopak w moim wieku. Dziewczyna zarządzała - chłopak zapisywał. Miałam zostać poddana seriom zabiegów i badań;  tomografia, USG, spirometria i milionom innych rzeczy,których nazw nie chciało mi się nawet zapamiętać. 
 Louis i Michael wyszli. Znowu zostałam sama.

niedziela, 13 grudnia 2015

7. Bum

 Gio  
-Schodzimy na dół.
 Posłusznie wyszliśmy z kabin i stanęliśmy w równym rzędzie z pozostałą załogą.
  -Wyskakujecie szybko, bez ociągania, biegniemy zwartym szykiem.
 Klapa za Collinsem otworzyła się, zsunęła w dół, nagły podmuch wiatru zakołysał nami, cały zespół ruszył przed siebie. Słyszałam nabijane pistolety tuż za mną i przede mną. Każdy z nich miał broń.
 Dobre dwa metry nad ziemią, gdy poduszkowiec cały czas był w locie, zaczęliśmy wyskakiwać jeden po drugim. Wbiegliśmy w las. Niestety las to wszystko, co udało mi się zobaczyć, wybuch odrzucił nas w tył.




 Louis
 Nie zdążyłem krzyknąć "padnij", kiedy ludzie, jakby kompletnie nic nie ważyli, zostali wyrzuceni w powietrze, każdy w inną stronę. Dopiero widok wiotczejącego ciała Faith, uderzającego o drzewo kazał podnieść mi się z klęczek. Nie było tu wroga, ryzyka, że w pobliżu zostawili kolejną minę też nie było. Byli pewni, że ta nas zabije. Nie zważałem na wystające korzenie, dym kujący mnie w płuca. Biegłem. A ona była tak daleko. Te 100 metrów wydawało się dystansem nie do pokonania, zatrzymaniem w czasie. Dlaczego się nie podnosisz? Dlaczego twoje oczy pozostają nieruchome i puste, kiedy do ciebie dobiegam, Faith? Faith? A co w ogóle znaczyło "Faith"? Ach, tak. Wiara. Wiara. Właśnie tak.
 Boże, daj mi wiarę w jej życie. Tchnij w nią moją wiarę.
 Jak mogłem kiedykolwiek mówić do niej inaczej niż Faith?
 Wzięła głęboki oddech.


 Faith
 Louis. Niosłeś mnie na rękach. To właśnie ciebie miałam przed oczami. Tonęłam. Już kiedyś się tak czułam. Białe ściany, białe kitle, białe twarze bez wyrazu i wyrzutu, że właśnie odbierają mi świadomość. Laboratorium. I jeszcze wcześniej. To było chyba przed tym, jak wsiadłam do samolotu. Instytut? Założyłam tam na palec jakiś sygnet. Tonęłam wtedy przez długi czas po tym, jak dostaliśmy się do Akademii. Niech ktoś pomoże mi się stąd wydostać... Nienawidzę przecież tonąć. Nienawidzę też wody odkąd skończyłam 8 lat. Wpadłam wtedy do jeziora osadzonego głęboko w lesie, za naszą rezydencją. Pomocy... Niech ktoś wyciągnie mnie spod wody. Ostatnim razem to Rush mnie stamtąd wydostał. Rush, pomożesz? Dlaczego nie ma cię przy Louisie? Nie żyjesz... Coś kłuje mnie w serce... Kto cię zabił? Czerwona plama na posadzce w dole. Nie udało ci się. Zginąłeś z winy Gio, tak podpowiada mi coś w głowie. Gio... chyba ją znam... Znam ją lepiej niż ona sama. Może to dlatego, że jest wymyślona.
 Właśnie dlatego, gdy Louis szepcze "Faith", mówię dokładnie to, co -byłam tego pewna- chciał usłyszeć wtedy najbardziej na świecie:
 -Wróciłam.

czwartek, 3 grudnia 2015

6.Want to live in order to die.

 -Gio -Louis mówił ledwo słyszalnym głosem. -Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć co się stało z Avą. Ona... zabrali ją. Nie wiem kto, nie wiem dokąd. To było w dniu naszego przyjazdu. Oni... po prostu ich zabrali.
 Milczałam dobrą chwilę zanim się odezwałam.
 -Nie wiem kto to jest Ava, Louis.
 -Wiem -zwiesił głowę. -Mimo to miałem nadzieję...
 -Opowiedz mi o niej.


 ▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬
 Uderzyłem głową o ścianę, ujęła mnie ciemność, a w głowie kłębiła mi się tylko jedna myśl

    Jestem Rush, 
    zabiję ich, 
   uratuję Faith.

 Niestety, oni zabili mnie pierwsi.

wtorek, 24 listopada 2015

5. How did is happen? #2

 Potężny wybuch zatrząsł budynkiem i cała nasza trójka rzuciła się pod siedzenia.
 -Gio! - Sam wbiegł do audytorium z przerażeniem wymalowanym na twarzy. -Gio! -powtórzył.
 Natychmiast zerwaliśmy się z podłogi i ruszyliśmy biegiem w stronę Sama, kiedy budynkiem wstrząsnęła kolejna eksplozja.
 -Pospieszcie się! -Sam podbiegł, złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę tylnego wyjścia. Rush i Louis byli tuż za nami.
 -Co się dzieje? Sam!
 -Nie mamy czasu, Lou. Jeśli nie dostaniemy się do wyjścia w przeciągu minuty, prawdopodobnie zostaniemy rozerwani na strzępy. Rush, wskakuj na drabinę. Idziesz pierwszy, za tobą Gio, Louis i ja. Dalej!
 Rush jednak wpuścił mnie przed siebie, to samo zrobił z Louisem i Samem, którzy pod presją zapomnieli chyba o naszym układzie.
 Otworzyłam ciężką klapę i okazało się, że jesteśmy na dachu. Kilka przecznic dalej trzy większe budynki paliły się zbyt intensywnie, by było możliwe, żeby ktoś przeżył. Przygryzłam wargę, pochyliłam się i podbiegłam do murka na końcu dachu, przy którym kucnęłam.
 -Co teraz? -krzyknęłam do  Sama, który właśnie pojawił się na powierzchni.
 -Musimy.. -zawiesił głos, kiedy od strony klapy dobiegł nas okrzyk Rusha.
 "Nie", pomyślałam. "Nie ty".
 Bez zastanowienia rzuciłam się w stronę klapy i byłam zaledwie parę centymetrów od wejścia gdy ktoś zatrzasnął mi ją przed nosem. Mimo to odrzuciłam ją z powrotem, ale po Rushu została tylko smuga krwi na podłodze. Sięgnęłam ręką w dół, ale sam poderwał mnie do góry.
 W jednej sekundzie gdzieś z nieba opadły cztery drabiny. Przywarłam do jednej z całej siły, mimo, że prąd i tak przygwoździł mnie na dobre. W moim sercu coś pękło, kiedy obok mnie na wietrze miotała się pusta drabina.

 Klapa zasunęła się cicho i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że wstrzymywałam powietrze. Z kokpitu wyłonił się doktor Stevens, tym razem bez białego fartucha. Osunęłam się na najbliższe siedzenie i wpatrzyłam przed siebie. Po raz pierwszy od wielu tygodni nie myślałam o niczym. Pustka. Przypomniało mi to uczucie z mojego snu, kiedy woda pochłaniała mnie, wciągała głęboko w ciemną otchłań. Pustka to chyba dobre określenie.
 Zdałam sobie sprawę, że Stevens coś do mnie mówi, Skierowałam więc na niego całą swoją uwagę, ale mimo to nadal nie mogłam odróżnić słów. Spojrzałam na Louisa, stał nieruchomo i, podobnie do mnie, wpatrywał się w martwy punkt oddalony o miliony kilometrów, a Rush... Rusha nie było. Z niewiadomych powodów wydał mi się, co prawda tylko przez jedną setną sekundy, miliard razy bliższy, niż kiedykolwiek.
 Stevens nadal kontynuował nieświadom tego, że jego słowa kierowane są w nicość.
 Przede mną pojawił się Sam. Przykucnął i ścisnął mnie za rękę.
 -Nie płacz -powiedział.
 Wciągnęłam gwałtownie powietrze.
 -Przecież nie płaczę.
 Uświadomiłam sobie, że ma rację dopiero wtedy, gdy koniuszkiem palca otarł mi jedną z tysiąca łez wylewających się z moich oczu. Kiedy ja ostatnio płakałam?
 Zsunęłam się z fotela i opadłam naprzeciw Sama. Przytulił mnie, delikatnie głaszcząc mnie przy tym po plecach. Otarłam resztę łez i oboje stanęliśmy na nogi. "Czas wziąć się w garść Gio. Czy jak tam masz na imię" - pomyślałam.
 Związałam włosy w koński ogon i wysunęłam się przed Sama, patrząc prosto w ciemne, znajome oczy Stevensa.
 -Kim jesteś, Stevens? -celowo podkreśliłam ostatnie słowo.
 -Formalnie Stevens, nieformalnie żołnierz Collins. Żołnierzu Mitchels, zgłaszasz gotowość do wykonania misji?
 Słowa "w dupie mam twoją misję" cisnęły mi się na język, ale skutecznie je powstrzymałam.
 -Gdzie jest Dylan, Vic, Michael i...
 -Mason nie... nie dał rady, Gio -Sam odezwał się cicho. 

 Wzięłam głęboki oddech.
 -Gdzie w takim razie są...
 Z kokpitu jak na zawołanie wyłoniła się Vic z Michaelem. Rodzeństwo podeszło do mnie i uścisnęło mnie mocno. Dziewczyna spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się smutno. Spojrzałam z nadzieją w stronę, z której wyszła cała trójka, ale drzwi automatycznie się zasunęły.
 -Nie -szepnęłam bezgłośnie. -Nie.
 -Za 30 minut lądujemy. Pod fotelami znajdziecie swoje stroje, przebierzcie się w tylnych kabinach.
 I wyszedł. Sam i Michael bez wahania wzięli stroje i ruszyli do wskazanego miejsca, Louis z oszołomieniem, spowolniony przez szok ruszał się trochę wolniej, nadal nie rejestrując do końca co się dzieje. Vic stanęła przede mną.
 -Dylan nie żyje?
 To pytanie nie kosztowało mnie nawet krztyny emocji. Może dlatego, że w tamtej chwili ich nie miałam.
 -Tego nie wiemy. Czip został rozkodowany, co daje nam wyraźnie podstawy do myślenia, że zostawili go przy życiu, po to, żeby go torturować. Chcą go wykorzystać, tylko nie wiemy jeszcze w jakim celu.
 -...jaki czip?

 -Oh... nie masz wszczepionego czipu?
 Nie czekając na odpowiedź zaciągnęła mnie do kokpitu, gdzie niemal natychmiast trafiłyśmy na Collinsa.
 -Gio nie jest zakodowana.
 Collins przyjrzał mi się uważnie, spojrzał na Vic i odparł spokojnie: -Jest. Wykonać polecenie.
 Nie chciałam się nad tym zastanawiać, dlatego poszłyśmy do kabin. Mimo, że każdy z nas miał swoją własną, Sam i Michael zaszyli się w jednej, Lou w kolejnej, a ja i Vic w następnej.
 Przebrałyśmy się, opadłam na łóżko i wypuściłam całe powietrze, uwalniając w końcu emocje. Fala smutku i goryczy przelała się przeze mnie i równie szybko zniknęła. Zastąpiły ją cierpienie i bezradność. Siedziałyśmy tak z Vic i cierpiałyśmy we dwójkę, będąc jednocześnie w samotności. Cierpiałyśmy z powodu straty, jaką był, jest i będzie dla nas Dylan. Pozwoliłam sobie przywołać jego uśmiech w pamięci. Chwilę później weszłam do kabiny Louisa, usiadłam koło niego i przywołałam w pamięci uśmiech Rusha. Wspomnienie pojawiło się znikąd, bo przecież nigdy nie widziałam jak się uśmiechał. Pozwoliliśmy sobie z Louisem na milczący hołd dla poległego Rusha, na wspólne cierpienie i uczucie bezradności. W końcu skierował swoją twarz w moją stronę i wyszeptał:
 -Zaczęła się wojna.

*----------------------------------*
1) Playlista została przystosowana już do następnego rozdziału, więc w tym pewnie była trochę denerwująca. Polecam ją zatrzymać.
2) Następny rozdział będzie dłużysz, będzie się działo, pojawią się wyjaśnienia, będzie nastrój. Wojna.