niedziela, 17 stycznia 2016

8.The center of the rebellion

 Wstałam. Była biel. Czysta biel, nieskazitelna. Wszystko w bieli, tylko ja, stojąca teraz pośrodku pokoju niszczyłam czyjąś ideę surowości. Wyszłam na zewnątrz. Pokój, a raczej kabina była jedną z wielu pośród korytarza. Ruszyłam wzdłuż niego.
 Idąc przypominałam sobie całą drogę aż do momentu, w którym przed chwilą się obudziłam. Lecieliśmy poduszkowcem, wyskoczyliśmy z niego. Był jakiś wybuch, prawdopodobnie jego siła musiała mnie odrzucić daleko w tył, musiałam się z czymś zderzyć, bo bolało mnie wszystko od pasa w górę. Ktoś mnie tu przyniósł. Tak, Louis. Po zastanowieniu było to trochę dziwne. Wiedziałam skądś, że reszta rannych została przetransportowana kolejnym poduszkowcem, dlaczego więc Louis niósł mnie, przedzierając się przez gęstwinę lasu? Pamiętałam też, że w pewnym momencie otoczył mnie wianuszek białych kitlów, momentalnie spanikowałam, ale nie zdążyłam nawet krzyknąć, bo ktoś wbił mi igłę w przedramię i poprostu zasnęłam. 
 Skręciłam w prawo.
 Nie zastanawiałam się też zbytnio nad tym, dlaczego musiałam w ogóle opuścić Brooklyn. Myśląc o Rushu, Dylanie czy Masonie byłabym rozkojarzona. Muszę być przecież silna i mieć jasny umysł, żeby się do czegoś tu przydać. A chcę się przydać.
  Dotarłam do windy. Prawdopodobnie tu kończyła się część mieszkalna, a w tej chwili - pusta. Jeszcze przez chwilę rozważałam możliwość zawrócenia i skierowania się w przeciwnym kierunku, ale w tym momencie drzwi rozsunęły się bezszelestnie, więc wkroczyłam do środka. Nie bardzo wiedziałam gdzie powinnam się kierować; w górę, dół, prawo czy lewo?, ale mechanizm wybrał za mnie. Winda ruszyła pędem w górę.
 Nie było czego podziwiać, metalowe pudło z małą kratka wentylacyjną. Jedyne co mnie tu zdziwiło, to numeracja pięter. Na klawiszach nie widniały cyfry, zostały nakreślone tam literki alfabetu. Po co tak sobie wszystko utrudniać?
 Drzwi znowu się rozsunęły. Najwyraźniej winda stwierdziła, że tu kończę podróż, bo poza mną i szerokim korytarzem nie było nikogo. Po prawej stronie zauważyłam kolejne rozsuwane, białe drzwi, więc to tam skierowałam obolałe ciało. 
 Musiałam naprawdę solidnie w coś przydzwonić.
 Kolejny czujnik ruchu otworzył przede mną drzwi. W sumie to nie wiedziałam po co tu przyszłam i czego szukałam, chciałam chyba poprostu nie siedzieć w miejscu, dodatkowo nie wiedząc w jakim celu. Nie spodziewałam się, że zastanę tam ekipę -a raczej jej niewielką część- z którą tu przyleciałam. Niestety teraz musiałam stawić jej czoła. 
 To pomieszczenie dla odmiany było ciemne. Może to dlatego, że jedyne światło rzucane było z chyba miliona małych komputerów i jednego wielkiego panelu interaktywnego na ścianie. Przy stole jeszcze przed chwilą  głośno obradował nie kto inny jak Collins/Stevens, Louis i Michael wraz z dwójką osób, których jeszcze nie poznałam; mężczyzna i kobieta w identycznych zgniło-zielonych uniformach i jasno-białymi włosami.
 -To ona? -dźwięk rozszedł się echem po sali. Collins skinął głową. -Nadal upieram się, żeby ktoś z naszych ludzi przeprowadził operację.
 -Da radę -uciął.
 To, jakim tonem odpowiedział wydało mi się strasznie nieodpowiednie. Od razu po wejściu tutaj widoczne było kto tu rządzi. Tym kimś na pewno nie był on.
 Spojrzałam na Louisa; kącik jego ust delikatnie drgnął, za chwilę jednak wszyscy skupili się na panelu, na którym zaczęły pojawiać się kolejne i kolejne plany. Nie dostrzegłam wolnego krzesła, dlatego stanęłam zaraz za stołem, zasłaniając wszystkim panel. Mężczyzna z białymi włosami rzucił mi karcące spojrzenie, pani tego pomieszczenia spojrzała na mnie przeciągle, z zaciekawieniem. Reszta jakby wstrzymała oddech.
 -Co tu się dzieje? -oparłam dłonie na stole, chciałam zaznaczyć, że w tym momencie to ja mam przewagę. Ona jednak tylko się uśmiechnęła.
 Wtrącił się obcy mężczyzna.
 -To ty jesteś Faith, prawda?
 Faith. Wzdrygnęłam się mimowolnie. To nadal była kwestia, której nie chciałam poruszać. On chyba tego nie zauważył, bo ciągnął dalej.
 -Jesteśmy właśnie w centrum rebelii. Wydaje się, że po tylu latach wojny dochodzimy w końcu do punktu kulminacyjnego.
 -Podejrzewamy -włączył się Michael- a raczej jesteśmy już pewni, że mają nad nami przewagę. Skończy się zwykłe bombardowanie, będą chcieli zmieść nas z powierzchni ziemi na dobre.
 -Potrzebujemy ludzi -wznowił mężczyzna. Był mocno niezadowolony, że ktoś mu przerwał.  -Niestety, za bardzo boją się przyłączyć do którejkolwiek ze stron. Bo co będą mieli? Zginą tak czy inaczej. Czują się bezpieczni w miastach, bo myślą, że osłony, które zapewniliśmy im dawno temu ochronią ich również teraz. Jacy są naiwni -zaśmiał się gorzko.
 Natłok informacji był trochę za duży, jednak rozmawianie z obcymi dokładało mi tylko więcej domysłów.
 -Kim jesteście? 
 Mężczyzna uniósł gęste brwi w zdziwieniu.
 -Nie pamiętasz? -Zwrócił się do Louisa. - Mówiłeś, że wszystko sobie przypomniała.
  Wszystkie spojrzenia padły na Lou. Przytaknął i spojrzał na mnie.
 -Tak, Faith. To ten gościu wysłał cię na pewną śmierć samolotem.
 Jeszcze raz przyjrzałam się tęższemu mężczyźnie. Oczywiście, że skądś go znałam. Niestety na tym etapie mojego "przypominania" każdy z osobna wydawał mi się znajomy. 
Przytaknęłam nadal go mierząc. Wertowałam pamięć, słabe urywki wspomnień wypełniały puste luki. 
 -Russell -podpowiedział mi w końcu. -Jestem Russell. I nie -rzucił Louisowi przelotne spojrzenie -nie wysłałem cię "na pewną śmierć", bo sama uciekłaś z Akademii. Wysłałem za tobą cały personel, ale wtedy siedziałaś już w samolocie.
 Russell. No jasne. Przeniosłam wzrok na szczupłą kobietę. Miała mocno zarysowane kości policzkowe. 
 -A to... -zawiesiłam głos, chciałam, żeby sama się przedstawiła. Ona jednak nie bardzo się do tego kwapiła. 
 -To Prezydent White -odezwał się Russel. 
 White, prychnęłam w myślach. To dlatego wszystko skąpane jest w tej ohydnej, nieskazitelnej bieli?
 -Tak i pewnie ma odcięty język, że musisz wyręczać ją za każdym razem, kiedy o coś ją pytam?
 Pokiwał głową z uznaniem.
 -I dodatkowo jest jakimś medium. Gratuluję, Collins, zdaje się, że miałeś nam sprowadzić osobę stabilną umysłowo.
 -Przymknij się, bo tobie też odetnę język -syknął w odpowiedzi.
 -Chwila... Wy tak serio? Na serio nie ma języka? -Skarciłam się w myślach za tak dziecinne pytanie, ale wydawało mi się to niemal niemożliwe. Jak osoba, która nie może mówić sprawuje władzę w tym miejscu? -To jak się komunikujecie? Co to, do cholery, jakaś telepatia?
 Zapadła cisza. 
 -Kiedy cię poznałem byłaś mniej wyszczekana.
 W tamtej chwili byłam pewna, że mu przyłożę. Michael jakby to wyczuł, bo złapał mnie za łokieć i przyciągnął do siebie.
 -Wytłumaczcie mi w końcu po co tu jestem!
 -Najpierw -metalowy głos wypełnił pokój- odwiedzisz nasz szpital.
  Głos pochodził ze ścian.

 -Czekaj, czekaj. -Michael i Louis maszerowali przy moich bokach, kiedy mijaliśmy korytarz za korytarzem. Mieli za zadanie odeskortować mnie na psychiatrię. Nie miałam zamiaru jeszcze się stawiać, na razie próbowałam rozgryźć o co w tym chodzi. -Chcecie mi powiedzieć, że ona tak po prostu, wystarczy, że pomyśli i od razu słyszymy to z tych głośników? To działa wszędzie? Jak rozmawia poza tym miejscem?
 Obydwoje roześmiali się.
 -Zadajesz trochę za dużo pytań -stwierdził Mike. -Będąc Gio byłaś mniej rozgadana.
 Automatycznie coś mnie ścisnęło za serce, ale od razu to od siebie odsunęłam.
 -Czyli...
 -Czyli -podjął się Louis - prezydent White jest nie tylko panią prezydent. To tak jakby cały mózg tej siedziby i to w dosłownym znaczeniu.
 Mike przytaknął.
 -Dokładnie. White jest połączona siecią dróg systemowych, chipami i podobnymi z całym systemem, dzięki czemu zarządza tym miejscem siedząc na tyłku w jednym pomieszczeniu.
 -Ładniej rzecz ujmując - całe to miejsce, to po prostu White.  Jesteśmy -przed Lou rozsunęły się drzwi. 

W środku było niemal identycznie jak na korytarzu; biało. Oprócz tego było tam masa sprzętów medycznych, pikających pikawek i tym podobnych. Kilka pielęgniarek krążyło z sali do sali, bo wgłąb pomieszczenia rozchodził się jeszcze jeden korytarz. Przejęła mnie para lekarzy; dziewczyna i chłopak w moim wieku. Dziewczyna zarządzała - chłopak zapisywał. Miałam zostać poddana seriom zabiegów i badań;  tomografia, USG, spirometria i milionom innych rzeczy,których nazw nie chciało mi się nawet zapamiętać. 
 Louis i Michael wyszli. Znowu zostałam sama.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz