poniedziałek, 29 lutego 2016

10. Faith, who are you? #2

 W kilka minut pomieszczenie wypełniło się ludźmi bardziej i mniej potrzebnymi. Trwała narada, burza mózgów, każdy starał się przekazywać jak najwięcej pomysłów, zdobywać jak najbardziej pomocne wiadomości. Praca w parach. Dziesiątki małych komputerów poszły w ruch, trwało wygrzebywanie starych planów, rozkładów budynku i całego terytorium wroga.
 Stałam po środku i patrzyłam, byłam jedną z tych mniej potrzebnych osób, każdy miał jakieś zadanie, sprawdzał różne teorie. Oni robili wszystko, żeby pomóc odbić mi przyjaciół, podczas gdy mnie stać było tylko na patrzenie się w próżnię.
 Drzwi rozsunęły się z cichym westchnieniem. Byłam pewna, że nikt prócz mnie tego nie usłyszał, nikt nie chciał tego słyszeć, byli pochłonięci pracą.
 Odwróciłam się i nie wiem, czy ze szczęścia, czy ze szoku zamarłam z rozchylonymi ustami. Vic stanęła przede mną i przywitała mnie uśmiechem.
 -Chodź, musimy się zabrać do pracy.
 Wciągnęłam powoli powietrze i z zażenowania spuściłam wzrok. Przez ten cały czas, jaki tu byłam ani przez chwilę nie zainteresowałam się tym, czy jeszcze żyje.
 -Nic ci nie jest -bardziej stwierdziłam, niż spytałam.
 -Tobie najwyraźniej też. Za mną.
 Wyszłyśmy przez te same drzwi. Mimo multum osób wokół, wyczułam na sobie wzrok, ten wzrok. Zanim zniknęłam za drzwiami spojrzałam przez ramię; White dała mi tym znać, że będzie mnie obserwować. Cholera.
 Kilka szerszych i węższych korytarzy później zrównałam się z Vic na tyle, by kątem oka widzieć jej twarz.
 -Nie myślałaś, żeby stąd uciec?
 -A ty? -spytała.
 -Nie mogę, nawet jeśli pragnęłabym tego najbardziej na świecie.
 -Bzdura. Nie wiesz, że White jest z tobą połączona?
 -Wiem, mam ten cały czip. Ale co z tego? To chyba źle.
 Uniosła brwi nadal patrząc przed siebie.
 -Radziłabym ci wypróbować wszystkie jego możliwości. A to cacko ma ich naprawdę wiele.
 -Na przykład? Uaktywnią mi się jakieś lasery w oczach, którymi będę mogła przeciąć zamki i przewody w drzwiach?
 -Lepiej. Możesz sterować całym systemem.
  Weszłyśmy do kolejnego, tym razem mniejszego pomieszczenia komputerowego. Oprócz nas była tam jeszcze jedna osoba. Mike. Na mój widok skinął niewyraźnie głową, co odwzajemniłam, i wrócił do pracy przy komputerze.
 -Całym systemem? To znaczy na przykład całym tym pomieszczeniem?
 -Jeśli wiesz jak...-wzruszyła ramionami.
 -Kiedy tak awansowaliście?
 Zbyli moje pytanie wzruszeniem ramion.
 -Naszym zadaniem jest opracowanie planu obrony zewnętrznej i odciągnięcie wroga.
 -Vic, mówiłem ci, że oni się na to nie nabiorą -westchnął jej brat. -Będą na to przygotowani.
 -White nie wydała zgody na przeprowadzenie naszego planu.
 -I...? Chyba nie powiesz mi, że jej posłuchasz -zaśmiał się. -Jesteś ostatnią osobą, która mogłaby jej słuchać.
 -A jak myślisz, Einsteinie, ilu jej ludzi wzięłoby udział w tej akcji? Kto oprócz nas by się jej przeciwstawił? No właśnie, nikt. A sami nie damy rady. Koniec tematu.
 W tamtym momencie pomyślałam, że to była najdłuższa wymiana zdań z Mikiem w roli głównej, której byłam świadkiem. Mimowolnie się uśmiechnęłam, ale to trwało tylko sekundę.
 -Chwila...Jak to "obrony zewnętrznej"? Nie ma mowy, idę po nich do środka!
 -Ty? -zakpiła. -A z jakiej racji? Zostało wydane wyraźne polecenie - zostajesz tutaj.
 -Naprawdę? -prychnęłam. Poczucie winy momentalnie ze mnie uleciało. -A od kiedy ty o mnie decydujesz, mamo?
 -Zastanawiające skąd wiesz, jak to jest mieć matkę -odparowała. Zastygłam ze zdumienia.
 -Przegięłaś, Vic -powiedział Mike delikatnie, kiedy jego ręce zastygły nad klawiaturą.
 Chwiejnie cofnęłam się kilka kroków i wypadłam na korytarz. Resztę dystansu pokonałam biegiem, wpadając na zakrętach na ściany. Z jakiegoś powodu doskonale wiedziałam gdzie biec, gdzie skręcić, miałam przed oczami plan tego piętra. W końcu dopadłam do drzwi, które wcześniej uformowały mi się w myślach, i jeszcze w szoku spojrzałam na pierwszy zamek, jaki napotkałam w budynku. Nie myśląc wiele, pomyślałam tylko tyle, że ten zamek powinien pęknąć na miliony małych kawałków i drzwi natychmiast się otworzyły. Był to jakiś schowek, a raczej... szatnia. Na środku ustawione były jedna obok drugiej szafki, tworzące wielki kwadrat, który wokół można było obejść. Przy ścianach oparte stały ławki podświetlane od spodu jarzeniówkami, a pod nimi wojskowe buty. Nisko pod sufitem zawieszone były kaski, paski i szerokie szarfy na amunicję.
 Jedna rzecz uderzyła mnie tu najbardziej: nic tu nie było idealne. Gdy się bardziej przyjrzało, można było dostrzec, że buty są niechlujnie wrzucone w przegrodę, że gdzieś w koncie wala się jakiś papierek, hełmy były lekko pobrudzone i poodzierane, a w powietrzu dało się wyczuć zapach taniej wody kolońskiej. Czuć było tu obecność człowieka, widać było, że ktoś tego miejsca używa, że przebywają tu ludzie. Nigdzie nie było tej okropnej bieli.
 Przysiadłam na jednej z ławek i wpatrzyłam się w szafkę na przeciw. Była ładna. Szara, prostokątna, z wytartym numerem 608. Taka sama jak inne.
 "Skąd wiesz, jak to jest mieć matkę".
 To dziecinne. Bardzo dziecinne, nie powinnam się tym przejmować i pewnie bym tego nie zrobiła, gdyby nie to, że faktycznie... nie pamiętam matki. Nie wiem czy ją miałam, nie pamiętam ojca, żadnej rodziny. Przecież wróciły mi wspomnienia. Co prawda wszystkie się mieszają, ciężko je od siebie odróżnić, ale jestem pewna, że którychś wspomnień mi brakuje. Znam je, widzę je prze mgłę, są na wyciągnięcie ręki, a jednak są zbyt daleko, żeby do nich dotrzeć.
 Ale jest też Meg. Megan, jej mąż i chora psychicznie córka - to moja rodzina. To do nich leciałam wtedy samolotem, prawda? PRAWDA?
 Zacisnęłam mocno powieki.
 Do cholery! Dlaczego nie mogę nikogo zapytać się jaka była prawda, dlaczego jestem jedyną osobą, która może udzielić sobie odpowiedzi?  Wiem o sobie mniej niż połowę z tego co powinnam i naprawdę tego nienawidzę. Nienawidzę tego, że nie pamiętam kim naprawdę był dla mnie Rush i Louis, nienawidzę ludzi, którzy ciągną mnie do walki, nienawidzę tego, że ja za sobą pociągam innych. Oni giną. A ja nie.
 Podkuliłam nogi i ułożyłam się wzdłuż ławki.
 Dlaczego to wszystko tak wygląda?
 Westchnęłam i przymknęłam powieki.

  Na ławce z lewej siedział Collins. Nie miałam pojęcia jak długo, bo zdaje się, że przysnęłam. Patrzyłam na niego, on patrzył na mnie.
 -Wiesz -podjął- gdy byłaś młodsza też często uciekałaś do takich miejsc. Z jakichś powodów przesiadywałaś tam godzinami i nigdy nie spieszyło ci się, żeby stamtąd wyjść. Raz nawet zostałaś tam na noc -roześmiał się cicho. -Myśleliśmy, że uciekłaś.
 Zmrużyłam oczy, dokładnie analizując jego słowa.
 -Dlaczego?
 -Dlaczego co?
 -Dlaczego miałabym uciekać?
 Westchnął i przetarł twarz dłońmi. Widać było po nim zmęczenie.
 -No, nie wiem. Nigdy nie miałaś specjalnie dużo przyjaciół. Pomyśleliśmy, że może pokłóciłaś się znowu z kimś w szkole, ktoś ci dokuczał... Nie wiem. Nigdy nie wiedziałem, jak do ciebie podejść.
 Zastanowiłam się nad tym chwilę. Gdzie tu sens? Zamiast tego spytałam:
 -A nie było kogoś innego, kto mógłby... to zrobić? To znaczy "podejść do mnie".
 -Był -tym razem to on przymrużył oczy. -A raczej była. Dopóki nie skończyłaś pięciu lat.
 -Dlaczego tylko tyle?
  Wzruszył ramionami.
 -Nie brakuje ci jej?
 -Nie odpowiada się pytaniem na pytanie -burknęłam. Podniosłam się do pozycji siedzącej i wygładziłam niechlujnie ubranie. Collins podparł łokcie na kolanach.
 -Sprytnie. Ale odpowiedz na moje pytanie.
 -Pierwsza spytałam.
 -Pierwszy poprosiłem o udzielenie odpowiedzi.
 To zamknęło mi usta na moment. Przygryzłam wewnętrzną stronę policzka i zastanowiłam się nad jego pytaniem. Jeśli nasza rozmowa miała jakikolwiek sens i jeśli osoba, o którą się pyta jest tą osobą, którą mam na myśli, to odpowiedź wcale nie była jednoznaczna. A pytanie jakie było trafne!
 Gdzieś głęboko w mojej głowie przebijały się zamglone wspomnienia, zarysy trzech postaci, ale prócz tego nic więcej.
 -Nie potrafię na nie odpowiedzieć.
 -No proszę, tyle lat czekałem, żebyś przyznała mi rację -zaśmiał się.
 -Ile lat na to potrzebowałeś? -to pytanie wydało mi się nagle bardzo istotne. "Ile mogę mieć lat?" Jak długo byłam poza stanem świadomości mojego drugiego, wcześniejszego życia? -Teraz ja oczekuję odpowiedzi, Collins.
 -Nie musisz mówić do mnie "Collins". Przynajmniej nie wtedy, gdy nie jestem na służbie.
 Moje następne posunięcie wahało się między pytaniem o to jak mam się do niego zwracać, a wtrąceniem, że to nie jest odpowiedz na moje pytanie. Trudno jest być Gio i Faith w jednym. Sarkastyczna, ale ciekawska ninja. Dobre połączenie, co?
 -Więc jak powinnam się zwracać?
 Pochyliłam się do przodu, oczekując odpowiedzi. Wydawało mi się, że on celowo zwleka z nią dobrych parę minut, choć w rzeczywistości pewnie było to parę sekund. Ta odpowiedź miała być potwierdzeniem moich przypuszczeń albo ich zaprzeczeniem i sama w sumie nie wiedziałam, czego bardziej oczekiwałam. Trwałam w bezruchu.
 -Eeee...-podrapał się niezręcznie po czuprynie. -Może ee, tato?
 Byłam przygotowana na taką odpowiedź. Oo tak, może nawet to jej oczekiwałam, ale nie przygotowałam się na nią na tyle, by zachować kamienną twarz. Usta zastygły mi wpół słowa, oczy szeroko otwarte, błądzące po jego twarzy i ręce luźno oparte na udach.
 -Faith, czy ty ee... Napewno wszystko pamiętasz?
 Zaczynał się podnosić, ale z westchnięciem opadł z powrotem na ławkę i zakrył twarz dłońmi. Westchnął niewyraźnie:
 -Jasne, że nie pamiętasz...
 Trwaliśmy chwilę w ciszy, pogrążeni we własnych myślach. Znaczy - on był w nich pogrążony. Mój umysł w tamtej chwili wychwytywał tylko obraz próżni.
 -Ja...-z ledwością udało mi się sklecić jakieś zdanie. -Chciałabym coś pamiętać... Przykro mi.
 -A dom? Powiedz, że pamiętasz dom... Duży, biały, z tyłu las, jezioro i łąki, po których biegałaś... Musisz je pamiętać... Faith... -jego głos przybierał rozpaczliwy ton, jakby wezbrał się w nim cały smutek świata. -Faith... A matka? Pamiętasz matkę? Ciemno-blond włosy, odziedziczyłaś je po niej, piękne oczy tak samo... Faith, musisz to pamiętać... Nasza rodzina, tyle lat spędzonych razem... Tego nie da się po prostu zapomnieć... Pomyśl, pomyśl! Zastanów się, Faith! Na pewno pamiętasz... A twój pies, szkoła, Carter, cokolwiek, proszę, Faith....
 Ostatnie zdanie prawie błagalnie wypłakał. Krzyczał przed siebie, nie patrząc już nawet na mnie.
 -Faith Collins... jak możesz nie pamiętać siebie, to wszystko... ja przepraszam, nigdy nie chciałem, żebyś musiała uciekać... A Rush... Faith.... Melanie już nie ma...
 W połowie kolejnego zdania wstałam, z akompaniamentem jego lamentów wyszłam wolnym i chwiejnym krokiem z pomieszczenia. Zerknęłam jeszcze za siebie przez ramię na zanoszącego się płaczem i krzyczącego z żalu mężczyznę.
 -Przykro mi -powtórzyłam i wyszłam na korytarz. Drzwi zasunęły się, odgradzając mnie od jego osoby. Ruszyłam wzdłuż korytarzy i pałętałam się tak jeszcze prze długi czas, dopóki nie znalazłam się pod swoją kabiną. Weszłam, rzuciłam się na łóżko i wyczerpana zasnęłam.

*------------------------------------------------------------------------------*
 No więc w końcu ten rozdział skończyłam. Mam nadzieję, że jest napisany dosyć zrozumiale i wynikają już z niego jakieś informacje. Ojciec Faith... jako żołnierz -niezłamany, jako ojciec -no właśnie. Myślę, że uda mi się w końcu przedstawić go z tej strony c; Do zobaczenia za parę dni, jeśli jeszcze nie obserwujecie bloga, to możecie to zrobić na panelu po prawej stronie. Miłego wieczoru, a raczej już nocy ☺

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz