Na widok igły z sykiem nabrałam powietrza. Siedziałam na fotelu podobnym do tych w gabinetach dentystycznych w niewielkim pokoju. Też można było go nazwać gabinetem choć białe szafki zajmowały niewielki procent pomieszczenia. Całe ściany oblepiono komputerami, skanerami i panelami.
Chłopak -od razu widać było kto z tej pary myśli, a kto wykonuje- zbierał się właśnie w moją stronę z małą strzykawką i olbrzymią igłą. Myśli "przecież to tylko igła" i "oni nie chcą mi zrobić krzywdy" nie bardzo pomagały. Zerwałam się na równe nogi, co poskutkowało tylko rozdzierającym bólem wzdłuż kręgosłupa.
Chłopak zatrzymał się. Spojrzał na mnie wnikliwie, przysunął sobie wózek i odłożył na nią strzykawkę. On sam opadł na krzesło koło mnie.
-Faith. Tak masz na imię, prawda?
Kiwnęłam nieznacznie głowę.
-Faith, dobrze. Posłuchaj, ja jestem Terry, to -wskazał na metalowy wózek- strzykawka, a w strzykawce twoje wybawienie. Po niej...
-Przestań zwracać się do mnie jak do pięcioletniego dziecka -syknęłam. -Myślisz, że inni nie mówili tego samego? "Oh, Faith, będzie dobrze, nic nie poczujesz, to tylko lek usypiający." Gówno prawda! Cały czas kłamiecie. Nie wierzę już wam.
-Już - zaznaczył. -W takim razie wolisz, żebym poinformował cię, że w strzykawce znajduje się ciecz, dzięki której może wyzdrowiejesz, a może nie? Że dawka, którą masz przyjąć jest dla normalnego człowieka praktycznie śmiertelna i po podaniu ci jej może przeżyjesz, a może nie?
Zacisnęłam zęby i przymrużyłam oczy.
-Przynajmniej raz bylibyście szczerzy -szepnęłam.
-Terry - dziewczyna podniosła wzrok znad swoich zapisków. -Kończ to swoje przedstawienie, wbij jej tą igłę. Nie mamy całej nocy.
-Ta jest, Gigi.
Westchnął i przybliżył się z igłą.
-Sama widzisz. Gwarantuję ci, że próbujemy tylko odkręcić to, co zrobili z twoim mózgiem. Naszym zadaniem jest ci pomóc. Siadaj. Zamknij oczy.
Z jakiegoś powodu mu go posłuchałam.
Obudziłam się po paru minutach, godzinach, a może dniach. W białych pomieszczeniach bez okien czas nie istnieje. Leżałam, więc podniosłam się na łokciu i od razu poczułam, że coś nie tak z prawą ręką. Spojrzałam na bok; oklejony gazą wenflon tkwił w mojej dłoni, doprowadzając przezroczystą ciecz do krwi.
-O Boże...
Natychmiast odwróciłam wzrok, zrobiło mi się słabo. Musiałam skupić resztę swoich sił, żeby móc spokojnie oddychać.
W pomieszczeniu nie było śladu po Terrym i Gigi. W takim razie trzeba działać samemu, pomyślałam.
Nie było mowy, żebym próbowała wyjąć tą olbrzymią igłę, dlatego zsunęłam się z fotela, nadal skupiając się na spokojnym oddychaniu i odkręciłam przezroczystą rurkę. Płyn zaczął ściekać na moją dłoń, chwyciłam za najbliższy papierowy ręcznik i owinęłam nim kabelek.
Wstałam przytrzymując się ściany, zakręciło mi się w głowie. Muszę się napić, pomyślałam. O tak. Mój cel: stołówka.
Ewentualnie zadowoliłabym się toaletą.
Znowu bardzo szybko odnalazłam windę. Tym razem nie ruszyła od razu, tak jak ostatnio, więc stałam po środku gapiąc się na klawisze. Nic z nich nie rozumiałam. Może literka "s" oznaczała stołówkę? W takim razie które "s" wybrać?
Przypomniałam sobie to, co powiedział mi Mike: całe to miejsce to White. Skoro jej mózg tym steruje, cały system powinien współpracować z każdym innym zaczipowanym. A ja ponoć jestem zaczipowana. Więc.. Tak, to całkiem logiczne. Prawda?
"Pić", pomyślałam. Winda ruszyła.
Każdy korytarz był biały (albo tylko te 3, które udało mi się zwiedzić), miał taki sam kształt i tak dalej, ale ten jeden rozpoznawałam. Byłam pewna, że zostałam skierowana tu specjalnie.
Znów weszłam do pomieszczenia kontrolnego i, tak jak przewidziałam, w fotelu na przeciw panelu siedziała White.
-Usiądź -dźwięk lgnął z każdej strony, prezydent nadal intensywnie wpatrywała się w ekran, podpierając podbródek na splecionych dłoniach.
Posłusznie -co nie często mi się zdarza- usiadłam u szczytu metalowego stołu z jej prawej strony, ledwo dostrzegając w półmroku czarne krzesło. Jej głowa powoli zwróciła się w moją stronę, zaczęła mi się przyglądać, bez pośpiechu, jakbym wcale nie miała ogromnej igły wbitej w rękę.
Odchrząknęłam.
-Chciałabym się napić.
-A ja chciałabym wygrać tą wojnę.
Przez ten komputerowo zmodyfikowany głos ciężko było mi myśleć o czymkolwiek innym, niż jak jej się to, do cholery udaje. Jak ona to robi.
-Wbrew pozorom, to całkiem proste -ściany zatrzeszczały. -Wystarczy jeden czip, komputer i parę głośników w każdym pomieszczeniu.
-Nie podoba mi się, że czyta mi pani w myślach.
Roześmiała się, co w efekcie brzmiało jak pocierany o siebie styropian.
-Sama bym tego tak nie ujęła. Docierają do mnie wyłącznie informacje, które chcesz mi przekazać.
-Wcale nie.
Tym razem kąciki jej ust znacznie się uniosły.
-Jak na dorosłą dziewczynę zachowujesz się strasznie dziecinnie.
-Naprawdę? Jak na kogoś tak starego, zachowuje się pani strasznie nieodpowiedzialnie, pozwalając na gadanie o tym jak bardzo jestem dziecinna, zważając na fakt, że mamy przecież tak mało czasu, a tak dużo rzeczy do omówienia i wyjaśnienia.
Wymierzyłam sobie w myślach policzek. Co ja robię? Nie uzyskam bez niej tych informacji.
-Ależ dokładnie to robimy, moja droga. Tłumaczę ci, jak będziemy komunikować się przez najbliżej nieokreślony czas. Może nawet później, jeśli wygramy tą wojnę i będziesz chciała wpaść na popołudniową herbatkę...
Prychnęłam pod nosem.
-Główną rolę pełnią tu czipy -kontynuowała. -Jesteś jedną z niewielu osób, które mogą ze mną w ten sposób się komunikować, niestety tylko na terenie naszej bazy, chyba, że sama będziesz potrafiła nawiązać połączenie ze swoim komputerem, a później ze mną. Ale o tym potem.
-To nie była prawda, co? -zmarszczyła brwi nie rozumiejąc. -Ta dwójka. Oni wcale nie próbowali mi przywrócić pamięci.
Przytaknęła.
-Od tego są inni specjaliści. Oni tylko aktualizowalli czip -przeniosła wzrok na pulpit, a jej palce zaczęły błądzić po klawiaturze na stole w zawrotnie szybkim tempie.
Co? Co, do cholery? Tak się kończy każde przywracanie pamięci? Grzebiąc igłą w twoim czipie? Miałam rację co do tego, by im nie wierzyć. Nigdy nie wierz osobie z białym fartuchem. Zawsze ma dla ciebie jakąś niespodziankę. Przymknęłam na sekundę oczy.
-Dobrze, może powinniśmy zacząć od kwestii tego, w jakim celu mnie tu sprowadziliście.
-Ooo -zaśmiała się. -Dlaczego sprowadziliśmy cię tak wcześnie? Collins uparł się, żeby ratować tą waszą amatorską ekipę komandosów przed nalotem wewnętrznym. Miał z tym rację. Nie przewidział tylko, że tamta strona też postanowiła was zgarnąć. Mieliście niemałe szczęście.
Nie wszyscy, pomyślałam.
-Zdarza się -odparła, nadal sunąc cienkimi jak patyki palcami po wyświetlonych przez projektor przyciskach.
-Możesz przestać to robić, do cholery?
Zmrużyła oczy i przyglądała mi się przez chwilę, po czym zwróciła się znów w stronę pulpitu.
-Bądź mniej wyszczekana, Faith. Wyjdzie ci to na dobre.
Siedziałyśmy tak w milczeniu jeszcze przez długi czas. W międzyczasie przez drzwi z przeciwnej strony wszedł, jak mniemam, jakiś służący i doniósł mi kubek chłodnej wody, zaraz po nim wszedł Terry i zaczął grzebać przy wenflonie. Gdy już skończył spiorunowałam go wzrokiem, na co on tylko westchnął i wyszedł. Pozbycie się tej igły, wydobyło we mnie poczucie ulgi.
-Ok, więc co to za wojna, co tu się dzieje, pani prezydent?
-Wojna -ściszyła głos -to lekkie pojęcie. Dwie strony pracowały na siebie na wzajem. Oni pomagali nam, my im i tak żyliśmy przez stulecia ulepszając wszystko ze swoją pomocą, co równa się podwojonej sile. Jak można się domyślić, to im nie starczało, więc postanowili zająć to, nad czym pracowaliśmy wiekami. Chcieli nas zniszczyć.
-Co dokładnie zająć?
-To miejsce. Ale przede wszystkim nasze badania. Teraz wiemy, że po tych wszystkich latach tamta strona doszła już do podobnych wniosków. Apokalipsa. Czeka nas apokalipsa. I to całkiem niedługo.
Otworzyłam oczy szeroko ze zdziwienia.
-D...dobra. Ale skoro to już koniec świata, to po co wywoływać wojnę? I tak wszyscy zginiemy...
-Nie wszyscy. Przetrwają najsilniejsi, a ściślej mówiąc - przetrwają ci, którzy zdobędą szczepionkę.
-Szczepionkę na co?
Skrzyżowałam ręce na piersi. Czy tą kobietę muszę co chwilę poganiać? Mogłaby powiedzieć wszystko od razu, ale nie. Ona chce słyszeć te pytania. Doskonale wie, że chcę się tego dowiedzieć. Manipuluje mną, cholera jasna. Nie cierpię takiej manipulacji.
-Czy to nie dziwne? Opisuję ci koniec świata, a ty myślisz tylko o tym, jak bardzo nie cierpisz podstawowej cechy każdego panującego?
-Szczepionkę na co? -powtórzyłam z naciskiem. Nie daj się wyprowadzać z równowagi, Faith.
-A do czego służą szczepionki, moja droga? Bez niej giniesz na miejscu, bakteria atakuje twój mózg z prędkością światła, twój umysł się poddaje. Chyba, że masz szczepionkę, nad którą WSZYSCY pracujemy.
-Skoro WSZYSCY -niemal wyplułam to słowo, naśladując ją - nad nią pracują, to dlaczego mieliby mieć w planach zabrać wam waszą szczepionkę? Mają swoją, tak?
-Raczej jej "przepis". I poprawka, oni już to zrobili. Teraz doskonale wiedzą jak ją przyrządzić, ale nie są tak głupi, żeby wykorzystywać swoich ludzi. Porywają moich tylko po to, by wypompować krew na badania z tych, którzy się nadają i wypróbowywać szczepionki na tych mózgach, które jeszcze dają radę. Uśmiercają każdego.
W pomieszczeniu jakby nagle zabrakło powietrza.
-Czyli oni... oni wszyscy... Rush, Dylan... oni już nie...?
-Najprawdopodobniej.
Wstałam tak szybko, że czarne krzesło upadło z hukiem pod ścianą.
Nie, nie, NIE! Nie pozwolę, trzeba coś z tym zrobić, nie daruję sobie, jeśli coś im się stanie. Jeszcze ta Ava, Boże... Tych ludzi przecież będzie tysiące!
-Trzeba ich odbić.
Znowu zmierzyła mnie wzrokiem.
-To niemożliwe...
-Potrzebuje mnie pani, prawda? -podniosłam głos o pół tonu. Celowo, ale też z frustracji, gniewu i paniki. Dlaczego nikt wcześniej mi o tym nie powiedział?
-Teoretycznie...
-W takim razie nie może pani na mnie liczyć, jeśli ich nie uwolnimy! Mało tego, jeśli nie uwolnimy każdego kto zostanie tam przy życiu i nie odeskortujemy go tutaj!
Jestem pewna, że mój krzyk słyszalny był w całym budynku.
Zamilkła na chwilę. Z jej twarzy nie dało się niczego wyczytać.
-Masz jakiś pomysł?
*---------------------------------------------------------------*
sobota, 23 stycznia 2016
niedziela, 17 stycznia 2016
8.The center of the rebellion
Wstałam. Była biel. Czysta biel, nieskazitelna. Wszystko w bieli, tylko ja, stojąca teraz pośrodku pokoju niszczyłam czyjąś ideę surowości. Wyszłam na zewnątrz. Pokój, a raczej kabina była jedną z wielu pośród korytarza. Ruszyłam wzdłuż niego.
Idąc przypominałam sobie całą drogę aż do momentu, w którym przed chwilą się obudziłam. Lecieliśmy poduszkowcem, wyskoczyliśmy z niego. Był jakiś wybuch, prawdopodobnie jego siła musiała mnie odrzucić daleko w tył, musiałam się z czymś zderzyć, bo bolało mnie wszystko od pasa w górę. Ktoś mnie tu przyniósł. Tak, Louis. Po zastanowieniu było to trochę dziwne. Wiedziałam skądś, że reszta rannych została przetransportowana kolejnym poduszkowcem, dlaczego więc Louis niósł mnie, przedzierając się przez gęstwinę lasu? Pamiętałam też, że w pewnym momencie otoczył mnie wianuszek białych kitlów, momentalnie spanikowałam, ale nie zdążyłam nawet krzyknąć, bo ktoś wbił mi igłę w przedramię i poprostu zasnęłam.
Skręciłam w prawo.
Nie zastanawiałam się też zbytnio nad tym, dlaczego musiałam w ogóle opuścić Brooklyn. Myśląc o Rushu, Dylanie czy Masonie byłabym rozkojarzona. Muszę być przecież silna i mieć jasny umysł, żeby się do czegoś tu przydać. A chcę się przydać.
Dotarłam do windy. Prawdopodobnie tu kończyła się część mieszkalna, a w tej chwili - pusta. Jeszcze przez chwilę rozważałam możliwość zawrócenia i skierowania się w przeciwnym kierunku, ale w tym momencie drzwi rozsunęły się bezszelestnie, więc wkroczyłam do środka. Nie bardzo wiedziałam gdzie powinnam się kierować; w górę, dół, prawo czy lewo?, ale mechanizm wybrał za mnie. Winda ruszyła pędem w górę.
Nie było czego podziwiać, metalowe pudło z małą kratka wentylacyjną. Jedyne co mnie tu zdziwiło, to numeracja pięter. Na klawiszach nie widniały cyfry, zostały nakreślone tam literki alfabetu. Po co tak sobie wszystko utrudniać?
Drzwi znowu się rozsunęły. Najwyraźniej winda stwierdziła, że tu kończę podróż, bo poza mną i szerokim korytarzem nie było nikogo. Po prawej stronie zauważyłam kolejne rozsuwane, białe drzwi, więc to tam skierowałam obolałe ciało.
Musiałam naprawdę solidnie w coś przydzwonić.
Kolejny czujnik ruchu otworzył przede mną drzwi. W sumie to nie wiedziałam po co tu przyszłam i czego szukałam, chciałam chyba poprostu nie siedzieć w miejscu, dodatkowo nie wiedząc w jakim celu. Nie spodziewałam się, że zastanę tam ekipę -a raczej jej niewielką część- z którą tu przyleciałam. Niestety teraz musiałam stawić jej czoła.
To pomieszczenie dla odmiany było ciemne. Może to dlatego, że jedyne światło rzucane było z chyba miliona małych komputerów i jednego wielkiego panelu interaktywnego na ścianie. Przy stole jeszcze przed chwilą głośno obradował nie kto inny jak Collins/Stevens, Louis i Michael wraz z dwójką osób, których jeszcze nie poznałam; mężczyzna i kobieta w identycznych zgniło-zielonych uniformach i jasno-białymi włosami.
-To ona? -dźwięk rozszedł się echem po sali. Collins skinął głową. -Nadal upieram się, żeby ktoś z naszych ludzi przeprowadził operację.
-Da radę -uciął.
To, jakim tonem odpowiedział wydało mi się strasznie nieodpowiednie. Od razu po wejściu tutaj widoczne było kto tu rządzi. Tym kimś na pewno nie był on.
Spojrzałam na Louisa; kącik jego ust delikatnie drgnął, za chwilę jednak wszyscy skupili się na panelu, na którym zaczęły pojawiać się kolejne i kolejne plany. Nie dostrzegłam wolnego krzesła, dlatego stanęłam zaraz za stołem, zasłaniając wszystkim panel. Mężczyzna z białymi włosami rzucił mi karcące spojrzenie, pani tego pomieszczenia spojrzała na mnie przeciągle, z zaciekawieniem. Reszta jakby wstrzymała oddech.
-Co tu się dzieje? -oparłam dłonie na stole, chciałam zaznaczyć, że w tym momencie to ja mam przewagę. Ona jednak tylko się uśmiechnęła.
Wtrącił się obcy mężczyzna.
-To ty jesteś Faith, prawda?
Faith. Wzdrygnęłam się mimowolnie. To nadal była kwestia, której nie chciałam poruszać. On chyba tego nie zauważył, bo ciągnął dalej.
-Jesteśmy właśnie w centrum rebelii. Wydaje się, że po tylu latach wojny dochodzimy w końcu do punktu kulminacyjnego.
-Podejrzewamy -włączył się Michael- a raczej jesteśmy już pewni, że mają nad nami przewagę. Skończy się zwykłe bombardowanie, będą chcieli zmieść nas z powierzchni ziemi na dobre.
-Potrzebujemy ludzi -wznowił mężczyzna. Był mocno niezadowolony, że ktoś mu przerwał. -Niestety, za bardzo boją się przyłączyć do którejkolwiek ze stron. Bo co będą mieli? Zginą tak czy inaczej. Czują się bezpieczni w miastach, bo myślą, że osłony, które zapewniliśmy im dawno temu ochronią ich również teraz. Jacy są naiwni -zaśmiał się gorzko.
Natłok informacji był trochę za duży, jednak rozmawianie z obcymi dokładało mi tylko więcej domysłów.
-Kim jesteście?
Mężczyzna uniósł gęste brwi w zdziwieniu.
-Nie pamiętasz? -Zwrócił się do Louisa. - Mówiłeś, że wszystko sobie przypomniała.
Wszystkie spojrzenia padły na Lou. Przytaknął i spojrzał na mnie.
-Tak, Faith. To ten gościu wysłał cię na pewną śmierć samolotem.
Jeszcze raz przyjrzałam się tęższemu mężczyźnie. Oczywiście, że skądś go znałam. Niestety na tym etapie mojego "przypominania" każdy z osobna wydawał mi się znajomy.
Przytaknęłam nadal go mierząc. Wertowałam pamięć, słabe urywki wspomnień wypełniały puste luki.
-Russell -podpowiedział mi w końcu. -Jestem Russell. I nie -rzucił Louisowi przelotne spojrzenie -nie wysłałem cię "na pewną śmierć", bo sama uciekłaś z Akademii. Wysłałem za tobą cały personel, ale wtedy siedziałaś już w samolocie.
Russell. No jasne. Przeniosłam wzrok na szczupłą kobietę. Miała mocno zarysowane kości policzkowe.
-A to... -zawiesiłam głos, chciałam, żeby sama się przedstawiła. Ona jednak nie bardzo się do tego kwapiła.
-To Prezydent White -odezwał się Russel.
White, prychnęłam w myślach. To dlatego wszystko skąpane jest w tej ohydnej, nieskazitelnej bieli?
-Tak i pewnie ma odcięty język, że musisz wyręczać ją za każdym razem, kiedy o coś ją pytam?
Pokiwał głową z uznaniem.
-I dodatkowo jest jakimś medium. Gratuluję, Collins, zdaje się, że miałeś nam sprowadzić osobę stabilną umysłowo.
-Przymknij się, bo tobie też odetnę język -syknął w odpowiedzi.
-Chwila... Wy tak serio? Na serio nie ma języka? -Skarciłam się w myślach za tak dziecinne pytanie, ale wydawało mi się to niemal niemożliwe. Jak osoba, która nie może mówić sprawuje władzę w tym miejscu? -To jak się komunikujecie? Co to, do cholery, jakaś telepatia?
Zapadła cisza.
-Kiedy cię poznałem byłaś mniej wyszczekana.
W tamtej chwili byłam pewna, że mu przyłożę. Michael jakby to wyczuł, bo złapał mnie za łokieć i przyciągnął do siebie.
-Wytłumaczcie mi w końcu po co tu jestem!
-Najpierw -metalowy głos wypełnił pokój- odwiedzisz nasz szpital.
Głos pochodził ze ścian.
-Czekaj, czekaj. -Michael i Louis maszerowali przy moich bokach, kiedy mijaliśmy korytarz za korytarzem. Mieli za zadanie odeskortować mnie na psychiatrię. Nie miałam zamiaru jeszcze się stawiać, na razie próbowałam rozgryźć o co w tym chodzi. -Chcecie mi powiedzieć, że ona tak po prostu, wystarczy, że pomyśli i od razu słyszymy to z tych głośników? To działa wszędzie? Jak rozmawia poza tym miejscem?
Obydwoje roześmiali się.
-Zadajesz trochę za dużo pytań -stwierdził Mike. -Będąc Gio byłaś mniej rozgadana.
Automatycznie coś mnie ścisnęło za serce, ale od razu to od siebie odsunęłam.
-Czyli...
-Czyli -podjął się Louis - prezydent White jest nie tylko panią prezydent. To tak jakby cały mózg tej siedziby i to w dosłownym znaczeniu.
Mike przytaknął.
-Dokładnie. White jest połączona siecią dróg systemowych, chipami i podobnymi z całym systemem, dzięki czemu zarządza tym miejscem siedząc na tyłku w jednym pomieszczeniu.
-Ładniej rzecz ujmując - całe to miejsce, to po prostu White. Jesteśmy -przed Lou rozsunęły się drzwi.
W środku było niemal identycznie jak na korytarzu; biało. Oprócz tego było tam masa sprzętów medycznych, pikających pikawek i tym podobnych. Kilka pielęgniarek krążyło z sali do sali, bo wgłąb pomieszczenia rozchodził się jeszcze jeden korytarz. Przejęła mnie para lekarzy; dziewczyna i chłopak w moim wieku. Dziewczyna zarządzała - chłopak zapisywał. Miałam zostać poddana seriom zabiegów i badań; tomografia, USG, spirometria i milionom innych rzeczy,których nazw nie chciało mi się nawet zapamiętać.
Louis i Michael wyszli. Znowu zostałam sama.
Idąc przypominałam sobie całą drogę aż do momentu, w którym przed chwilą się obudziłam. Lecieliśmy poduszkowcem, wyskoczyliśmy z niego. Był jakiś wybuch, prawdopodobnie jego siła musiała mnie odrzucić daleko w tył, musiałam się z czymś zderzyć, bo bolało mnie wszystko od pasa w górę. Ktoś mnie tu przyniósł. Tak, Louis. Po zastanowieniu było to trochę dziwne. Wiedziałam skądś, że reszta rannych została przetransportowana kolejnym poduszkowcem, dlaczego więc Louis niósł mnie, przedzierając się przez gęstwinę lasu? Pamiętałam też, że w pewnym momencie otoczył mnie wianuszek białych kitlów, momentalnie spanikowałam, ale nie zdążyłam nawet krzyknąć, bo ktoś wbił mi igłę w przedramię i poprostu zasnęłam.
Skręciłam w prawo.
Nie zastanawiałam się też zbytnio nad tym, dlaczego musiałam w ogóle opuścić Brooklyn. Myśląc o Rushu, Dylanie czy Masonie byłabym rozkojarzona. Muszę być przecież silna i mieć jasny umysł, żeby się do czegoś tu przydać. A chcę się przydać.
Dotarłam do windy. Prawdopodobnie tu kończyła się część mieszkalna, a w tej chwili - pusta. Jeszcze przez chwilę rozważałam możliwość zawrócenia i skierowania się w przeciwnym kierunku, ale w tym momencie drzwi rozsunęły się bezszelestnie, więc wkroczyłam do środka. Nie bardzo wiedziałam gdzie powinnam się kierować; w górę, dół, prawo czy lewo?, ale mechanizm wybrał za mnie. Winda ruszyła pędem w górę.
Nie było czego podziwiać, metalowe pudło z małą kratka wentylacyjną. Jedyne co mnie tu zdziwiło, to numeracja pięter. Na klawiszach nie widniały cyfry, zostały nakreślone tam literki alfabetu. Po co tak sobie wszystko utrudniać?
Drzwi znowu się rozsunęły. Najwyraźniej winda stwierdziła, że tu kończę podróż, bo poza mną i szerokim korytarzem nie było nikogo. Po prawej stronie zauważyłam kolejne rozsuwane, białe drzwi, więc to tam skierowałam obolałe ciało.
Musiałam naprawdę solidnie w coś przydzwonić.
Kolejny czujnik ruchu otworzył przede mną drzwi. W sumie to nie wiedziałam po co tu przyszłam i czego szukałam, chciałam chyba poprostu nie siedzieć w miejscu, dodatkowo nie wiedząc w jakim celu. Nie spodziewałam się, że zastanę tam ekipę -a raczej jej niewielką część- z którą tu przyleciałam. Niestety teraz musiałam stawić jej czoła.
To pomieszczenie dla odmiany było ciemne. Może to dlatego, że jedyne światło rzucane było z chyba miliona małych komputerów i jednego wielkiego panelu interaktywnego na ścianie. Przy stole jeszcze przed chwilą głośno obradował nie kto inny jak Collins/Stevens, Louis i Michael wraz z dwójką osób, których jeszcze nie poznałam; mężczyzna i kobieta w identycznych zgniło-zielonych uniformach i jasno-białymi włosami.
-To ona? -dźwięk rozszedł się echem po sali. Collins skinął głową. -Nadal upieram się, żeby ktoś z naszych ludzi przeprowadził operację.
-Da radę -uciął.
To, jakim tonem odpowiedział wydało mi się strasznie nieodpowiednie. Od razu po wejściu tutaj widoczne było kto tu rządzi. Tym kimś na pewno nie był on.
Spojrzałam na Louisa; kącik jego ust delikatnie drgnął, za chwilę jednak wszyscy skupili się na panelu, na którym zaczęły pojawiać się kolejne i kolejne plany. Nie dostrzegłam wolnego krzesła, dlatego stanęłam zaraz za stołem, zasłaniając wszystkim panel. Mężczyzna z białymi włosami rzucił mi karcące spojrzenie, pani tego pomieszczenia spojrzała na mnie przeciągle, z zaciekawieniem. Reszta jakby wstrzymała oddech.
-Co tu się dzieje? -oparłam dłonie na stole, chciałam zaznaczyć, że w tym momencie to ja mam przewagę. Ona jednak tylko się uśmiechnęła.
Wtrącił się obcy mężczyzna.
-To ty jesteś Faith, prawda?
Faith. Wzdrygnęłam się mimowolnie. To nadal była kwestia, której nie chciałam poruszać. On chyba tego nie zauważył, bo ciągnął dalej.
-Jesteśmy właśnie w centrum rebelii. Wydaje się, że po tylu latach wojny dochodzimy w końcu do punktu kulminacyjnego.
-Podejrzewamy -włączył się Michael- a raczej jesteśmy już pewni, że mają nad nami przewagę. Skończy się zwykłe bombardowanie, będą chcieli zmieść nas z powierzchni ziemi na dobre.
-Potrzebujemy ludzi -wznowił mężczyzna. Był mocno niezadowolony, że ktoś mu przerwał. -Niestety, za bardzo boją się przyłączyć do którejkolwiek ze stron. Bo co będą mieli? Zginą tak czy inaczej. Czują się bezpieczni w miastach, bo myślą, że osłony, które zapewniliśmy im dawno temu ochronią ich również teraz. Jacy są naiwni -zaśmiał się gorzko.
Natłok informacji był trochę za duży, jednak rozmawianie z obcymi dokładało mi tylko więcej domysłów.
-Kim jesteście?
Mężczyzna uniósł gęste brwi w zdziwieniu.
-Nie pamiętasz? -Zwrócił się do Louisa. - Mówiłeś, że wszystko sobie przypomniała.
Wszystkie spojrzenia padły na Lou. Przytaknął i spojrzał na mnie.
-Tak, Faith. To ten gościu wysłał cię na pewną śmierć samolotem.
Jeszcze raz przyjrzałam się tęższemu mężczyźnie. Oczywiście, że skądś go znałam. Niestety na tym etapie mojego "przypominania" każdy z osobna wydawał mi się znajomy.
Przytaknęłam nadal go mierząc. Wertowałam pamięć, słabe urywki wspomnień wypełniały puste luki.
-Russell -podpowiedział mi w końcu. -Jestem Russell. I nie -rzucił Louisowi przelotne spojrzenie -nie wysłałem cię "na pewną śmierć", bo sama uciekłaś z Akademii. Wysłałem za tobą cały personel, ale wtedy siedziałaś już w samolocie.
Russell. No jasne. Przeniosłam wzrok na szczupłą kobietę. Miała mocno zarysowane kości policzkowe.
-A to... -zawiesiłam głos, chciałam, żeby sama się przedstawiła. Ona jednak nie bardzo się do tego kwapiła.
-To Prezydent White -odezwał się Russel.
White, prychnęłam w myślach. To dlatego wszystko skąpane jest w tej ohydnej, nieskazitelnej bieli?
-Tak i pewnie ma odcięty język, że musisz wyręczać ją za każdym razem, kiedy o coś ją pytam?
Pokiwał głową z uznaniem.
-I dodatkowo jest jakimś medium. Gratuluję, Collins, zdaje się, że miałeś nam sprowadzić osobę stabilną umysłowo.
-Przymknij się, bo tobie też odetnę język -syknął w odpowiedzi.
-Chwila... Wy tak serio? Na serio nie ma języka? -Skarciłam się w myślach za tak dziecinne pytanie, ale wydawało mi się to niemal niemożliwe. Jak osoba, która nie może mówić sprawuje władzę w tym miejscu? -To jak się komunikujecie? Co to, do cholery, jakaś telepatia?
Zapadła cisza.
-Kiedy cię poznałem byłaś mniej wyszczekana.
W tamtej chwili byłam pewna, że mu przyłożę. Michael jakby to wyczuł, bo złapał mnie za łokieć i przyciągnął do siebie.
-Wytłumaczcie mi w końcu po co tu jestem!
-Najpierw -metalowy głos wypełnił pokój- odwiedzisz nasz szpital.
Głos pochodził ze ścian.
-Czekaj, czekaj. -Michael i Louis maszerowali przy moich bokach, kiedy mijaliśmy korytarz za korytarzem. Mieli za zadanie odeskortować mnie na psychiatrię. Nie miałam zamiaru jeszcze się stawiać, na razie próbowałam rozgryźć o co w tym chodzi. -Chcecie mi powiedzieć, że ona tak po prostu, wystarczy, że pomyśli i od razu słyszymy to z tych głośników? To działa wszędzie? Jak rozmawia poza tym miejscem?
Obydwoje roześmiali się.
-Zadajesz trochę za dużo pytań -stwierdził Mike. -Będąc Gio byłaś mniej rozgadana.
Automatycznie coś mnie ścisnęło za serce, ale od razu to od siebie odsunęłam.
-Czyli...
-Czyli -podjął się Louis - prezydent White jest nie tylko panią prezydent. To tak jakby cały mózg tej siedziby i to w dosłownym znaczeniu.
Mike przytaknął.
-Dokładnie. White jest połączona siecią dróg systemowych, chipami i podobnymi z całym systemem, dzięki czemu zarządza tym miejscem siedząc na tyłku w jednym pomieszczeniu.
-Ładniej rzecz ujmując - całe to miejsce, to po prostu White. Jesteśmy -przed Lou rozsunęły się drzwi.
W środku było niemal identycznie jak na korytarzu; biało. Oprócz tego było tam masa sprzętów medycznych, pikających pikawek i tym podobnych. Kilka pielęgniarek krążyło z sali do sali, bo wgłąb pomieszczenia rozchodził się jeszcze jeden korytarz. Przejęła mnie para lekarzy; dziewczyna i chłopak w moim wieku. Dziewczyna zarządzała - chłopak zapisywał. Miałam zostać poddana seriom zabiegów i badań; tomografia, USG, spirometria i milionom innych rzeczy,których nazw nie chciało mi się nawet zapamiętać.
Louis i Michael wyszli. Znowu zostałam sama.
Subskrybuj:
Posty (Atom)